FINANSOWE KLAPY, KTÓRE OKAZAŁY SIĘ FAJNYMI FILMAMI. Lata 2010-2018
W kinach poległy z różnych względów. I generalnie nie sprzedały się jak na gorące hity sezonu przystało. Kiedy jednak przyszło co do czego, to okazały się niezwykle przyjemnymi seansami i, tak po prostu, spoko kinem. Poniżej niesławna siódemka „najlepszych najgorszych” z obecnej dekady – bez powtarzania za tym artykułem.
Blade Runner 2049
Ten swoisty powrót do przyszłości kosztował krocie i zarobił… wcale nie tak mało. Nie wystarczająco jednak, aby mówić o kasowym sukcesie, jakiego chcieliby producenci. Powód? Przede wszystkim wkroczenie drugi raz do świata, który dla wielu stanowi ziemię świętą i jeden z najdoskonalszych filmów science fiction w historii. Oryginał – notabene także porażka finansowa – stanowił właściwie kompletne dzieło i jego kontynuacja po latach wydawała się zbędna, a uprzedzenia do niej olbrzymie. Niepotrzebnie, bo niezależnie od tego, jak zapatrujemy się na sequel, stanowi on całkiem solidne filmidło z tezą – takie, którego generalnie dziś w gatunku ze świecą szukać. Nie dziwi zatem, że wielu widzów szybko zaczęło dodawać go do ulubionych, a on sam o wiele lepiej poradził sobie w tak zwanym drugim obiegu i zapewne, wzorem poprzednika, również z czasem zyska sobie status dzieła kultowego.
Han Solo: Gwiezdne wojny – historie
Nieprzekonujący marketing oraz mało optymistyczne doniesienia z planu – te dwie rzeczy w krótkim czasie pogrzebały odrębne od głównej sagi Lucasa/Disneya przygody Hana Solo. Zmiany na stołku reżyserskim i konieczność nakręcenia wielu scen od nowa sprawiły, że całkowite koszty filmu pochłonęły niebagatelną sumę trzystu milionów dolców. A kontrowersyjny casting głównego bohatera sprawił, że w kinach Solo zarobił niewiele więcej pieniążków, aniżeli kosztował. Można zatem powiedzieć, że jak na film o przemytniku przystało, producenci odpowiednio zaryzykowali, po czym przegrali z kretesem. Sami są sobie jednak winni. Szczególnie, że gotowe dzieło okazało się przyjemniejsze w odbiorze niż pozostałe filmy z tego uniwersum, którymi katowała nas wytwórnia w ostatnim czasie. Ot, staroszkolna przygodówka pełną gębą, bynajmniej nie udająca niczego więcej.
John Carter
Pozostając w duchu wielkiej przygody, nijak nie można pominąć swoistego Titanica wśród współczesnych blockbusterów. John Carter (z Marsa) całymi dekadami czekał na realizację, a następnie na premierę. Gdy ponad 250 milionów $ później w końcu do niej doszło, okazało się, że… nikt inny nie czeka. Czemu? Przede wszystkim studio Disneya – tak, tak, znowu oni! – dało plamy z promocją dzieła. Nijakie plakaty i zwiastuny czy też zmiana tytułu filmu w ostatniej chwili nie pomogły wzbudzić zainteresowania potencjalnej widowni. Gwoździem do trumny okazał się niezaprzeczalny fakt, że to wszystko, co mamy w Carterze, kino przez dziesięciolecia zdążyło wielokrotnie przemielić, często w o wiele atrakcyjniejszej formie. Tym samym kolejna seria fantastyczno-przygodowa o sporym potencjale (materiał źródłowy liczy sobie dziesięć części plus dodatki) została spuszczona w kiblu. Szkoda, zważywszy że sam film najzwyczajniej w świecie udał się pod każdym możliwym względem i jest niegłupią rozrywką.
Jeździec znikąd
Podobne wpisy
W przypadku ekranowego wskrzeszenia starej serii radiowej (a następnie książkowej i telewizyjnej) nie wiadomo od czego zacząć. Rozbuchany ponad miarę budżet, zmęczenie materiału w postaci grającego jedną z głównych ról i znowu kryjącego się za wymyślną charakteryzacją Johnny’ego Deppa, miałka reklama (Disney strikes back), a w końcu także zmieniające się jak w kalejdoskopie ton i atmosfera samego filmu, który nie wiadomo do kogo konkretnie miał być skierowany. To jedne z powodów jego olbrzymiej porażki w kinach, gdzie zarobił… dokładnie tyle, ile kosztował, czyli ostatecznie wygenerował stratę, którą wytwórnia liczy do dziś. Raz jeszcze był tu potencjał na pełną werwy serię z pogranicza westernu i przygody – zwłaszcza że gotowy produkt to naprawdę sympatyczna, pełna uroczych detali zabawa. Ciut przydługa i faktycznie momentami mroczniejsza, niż można by się spodziewać, ale jednak trafiona i świetnie zrealizowana. Co ciekawe, Hollywood już wcześniej przejechało się na ikonicznej postaci zamaskowanego kowboja, gdyż powstała w latach 80. Legenda o samotnym jeźdźcu także poniosła artystyczno-finansową klęskę, kompletnie zabijającą karierę jej gwiazdora – jak na ironię debiutującego na dużym ekranie.