SEQUEL już nie taki ZŁY? Ten kotlet da się odgrzać nawet po latach!
Sequel – choć słowo to kojarzy się z odcinaniem kuponów od sukcesu pierwszej części filmu, żelazo nie jest już kute wyłącznie wówczas, gdy jest gorące. To zaskakujące, jak dużo jakościowych kontynuacji powstaje dziś. Nawet po latach od premiery oryginału.
Wiemy dobrze, że kontynuacja nie musi być z miejsca czymś gorszym lub dziełem stricte obliczonym na zysk. Oczy otworzył nam na to chociażby Francis Ford Coppola i kilku innych reżyserów. Ale do niedawna wydawało się też, że jeśli twórcy przegapią moment na stworzenie kontynuacji, jeśli nie zrobią tego w pierwszych kilku latach od sukcesu „jedynki”, nie ma sensu wracać do tego pomysłu po latach, bo publika po prostu nie będzie tym zainteresowana. Ta zasada upadła. Od pewnego czasu da się bowiem zauważyć trend powracania do filmów sprzed lat i kontynuowania losów starych druhów – niegdyś kochanych bohaterów. Jest to polityka ryzykowna, bo nie ma żadnej gwarancji, że nowa generacja widzów będzie dalej zaciekawiona historiami, które budziły zainteresowanie w latach 80. czy 90. A jednak wielkie studia decydują się na ten ruch.
Był swego czasu taki film jak Kolor pieniędzy. Film nie byle kogo, bo samego Martina Scorsese opowiada o podstarzałym bilardziście, który szkoli młodego adepta tego sportu do tego, by robić na barowej grze w bile niemałą kasę. Niewiele osób wie, że jest to sequel filmu z 1961 pt. Bilardzista. Paul Newman powraca w Kolorze pieniędzy do roli, w którą wcielił się dwadzieścia pięć lat wcześniej. Wtedy, w 1985, stanowiło to z pewnością coś osobliwego, ale dziś takie powroty po latach nie budzą już żadnego zaskoczenia. Rok później od premiery Koloru pieniędzy, w 1986, powstał Top Gun. Już wiecie, co chcę powiedzieć? Jak wiemy, sequel do tego filmu nakręcono po 36 latach, co wydawało się ruchem co najmniej zaskakującym. Zrobiono to jednak dobrze, z głową, z szacunkiem do oryginału i świeżym spojrzeniem na dalsze losy znanego bohatera.
Mam wrażenie, że ten trwający w ostatnich latach trend, który rozumiem poprzez wyraźną śmiałość do powoływania sequeli filmów nie sprzed kilku, a sprzed kilkunastu, nawet kilkudziesięciu lat, rozpoczął Denis Villeneuve (który, nomen omen, niedawno zaprosił do sequela Diuny). Gdy na jaw wyszła informacja, że ten reżyser kanadyjskiego pochodzenia zabiera się za sequel do kultowego Łowcy androidów, z początku nikt nie wierzył, że to naprawdę może się udać. Ja także nie dawałem temu wiary. Po seansie filmu Blade Runner 2049 zrozumiałem jedno – może nie da się zaprojektować sequela tak, by oddał on dawny kult i emocje mu towarzyszące. To niewykonalne, bo tamten rozdział został zamknięty. Da się jednak stworzyć coś nowego NA bazie owego kultu. I da się, co najważniejsze, zrobić to dobrze, z szacunkiem do oryginału i jego fanów.
Na powrotach po latach doskonale zna się występujący w obu częściach Blade Runnera Harrison Ford. Han Solo – to raz, ale nie o tym awanturniku teraz myślę. Już niedługo po raz piąty będziemy mieli okazję śledzić losy najsłynniejszego archeologa kinematografii – Indiany Jonesa. Czwarta część jego przygód, która miała premierę dokładnie 19 lat od mającej premierę w 1989 Ostatniej krucjaty, budziła w zapowiedziach ambiwalentne uczucia. Już wtedy bano się o kondycję fizyczną wówczas sześćdziesięciosześcioletniego Harrisona Forda. W jaki sposób mamy wyrazić te obawy teraz, gdy w filmie Indiana Jones i artefakt przeznaczenia Indiana będzie liczyć osiemdziesiąt wiosen? Paradoksalnie, to wciąż mały problem, z racji wszędobylskiego CGI i sprawnej kaskaderki, które chętnie wzmocnią filmową iluzję. Rzecz w tym, że przez lata od premiery Kryształowej Czaszki realizacja piątej części przeciągał się nieubłaganie i jestem przekonany, że proces ten został przyspieszony między innymi dlatego, że pojawiły się w popkulturze dogodne warunku do takiego powrotu.
Zmiana świadomości i postrzegania sequeli nie byłaby możliwa, gdyby nie szła za nią zmiana jakościowa. Matrix: Zmartwychwstania może nie miał takiej siły oddziaływania, co część pierwsza, ale jednego nie da się temu filmowi odmówić – oryginalnego podejścia i autorskiej wizji, po prostu odwagi. Pani Wachowska chciała, miała pomysł, postanowiła wrócić do Neo po latach, nie tyle z kalkulacji (w co chcę wierzyć), ile z potrzeby dopowiedzenia czegoś interesującego. Tą samą drogą poszli twórcy Top Gun, stawiając przy okazji na widowiskowość. W tym wypadku niejako przypieczętowaniem zaistnienia tego trendu była nominacja do Oscara dla Mavericka – nie wiem, ile razy jakikolwiek po długich latach powstały sequel dobił się do oscarowej czołówki, ale jestem pewien, że to raczej rzadkość. Pamiętam, że jeszcze jakiś czas temu wieści o tym, że może powstać drugi Gladiator, były idealnym materiałem na pierwszego kwietnia. Blade Runner 2049 zmienił nasze myślenie, a Maverick to przypieczętował. Sequel Gladiatora jest zatem czymś ewidentnie tworzonym na opisywanej w tym felietonie fali. Warto dodać, że zapowiedziana jest też Gorączka 2, w której palce macza także autor pierwszego, wielce kultowego filmu – Michael Mann (posiłkując się w tym wypadku napisaną przez siebie książką). Niedawno dostaliśmy Hokus Pokus 2, a oficjalnie zapowiedziane są też Shrek 5, Sok z żuka 2, Pan życia i śmierci 2 i Twister 2 (tego ostatniego ciekaw jestem najbardziej).
Kino nie zna słowa „niemożliwe”. Rynek mediów strumieniowych zmienił reguły gry. Twórcy, jeśli chcą dalej komercjalizować hity sprzed lat, nie muszą już ustawiać się w kolejce do wytwórni kierujących widowiska do kin, bo mogą podpisać kontrakt z Netflixem i powołać swoje dzieło na rynek wideo na życzenie (może nie jest to przykład sequela, ale taki Irlandczyk, projekt-marzenie Scorsese, doczekał się realizacji właśnie dzięki mediom strumieniowym). Stąd decyzja o tym, by sequel po latach powstał, jest dziś jeszcze łatwiejsza, bo pojawiła się nowa przestrzeń realizacji. Dwa, że nam się te powroty podobają, gdyż działają na efekcie nostalgii. Trzy, kultura popularna w rozumieniu generalnym to coś, co niespecjalnie lubi się z pojęciami „końca” i „kresu historii”. One budzą nasz niepokój, stąd wychodzenie naprzeciw naszego niesłabnącego nienasycenia i potrzebie zaglądania do losów bohaterów, choćby po to, by raz jeszcze uwierzyć w istnienie… drugiej szansy.