search
REKLAMA
Zestawienie

Filmy z LAT 80., które są LEPSZE, niż ZAPAMIĘTALIŚMY

Wszystko zależy od wieku, w którym jakiś film oglądaliśmy, a także wieku, w którym ponownie go oglądamy.

Odys Korczyński

1 maja 2024

REKLAMA

Wszystko zależy od wieku, w którym jakiś film oglądaliśmy, a także wieku, w którym ponownie go oglądamy, i czasu, który minął, od kiedy go po raz pierwszy oglądaliśmy. Odbiór każdej sztuki się zmienia w czasie, bo my się zmieniamy. Zwykle działa to na korzyść sztuki, bo z wiekiem stajemy się mniej krytyczni, a bardziej wrażliwi na niegdysiejsze sentymenty. Są oczywiście zgryźliwe wyjątki, które z biegiem lat coraz bardziej agresywnie oceniają w naszym przypadku filmy, dążąc do ich radykalnego wysublimowania, uczynienia dziedziną sztuki odseparowaną tylko dla „znawców”. Czy jednak ma to sens, gdy spojrzymy na naszą medialną działalność z punktu widzenia całości kultury? Nie ma. Zważywszy na to, o czym nazbyt często zapominamy, że nasze kulturalne życie podporządkowane jest dwóm głównym zasadom, o których zapominamy – czyli zadek zawsze z tyłu i jedyna pewna przyszłość w postaci zmiany stanu skupienia na bardziej nadający się na nawóz lub skamieliny, na pewno nie świadomą twórczość. Pamiętając o tych dwóch regułach, wybrałem 10 filmów, które dotarły do mnie (lub mnie) po latach, a teraz uważam, że jak dla mnie zaspokajają zupełnie mój filmowy i rozrywkowy gust.

„R.O.T.O.R.”, 1987, reż. Cullen Blaine

Mam nadzieję, że jeśli będę miał jeszcze szansę napisać jakieś zestawienie o androidach, to nie zapomnę o R.O.T.O.R. To film niemal anonimowego w świecie reżysera Cullena Blaine’a wydany w 1987 roku, wykorzystujący popularną wówczas koncepcje serii Terminator i RoboCop, tyle że modyfikuje ją w coś prawdziwie rewolucyjnego, wysuwając na pierwszy plan filozoficzne rozważania na temat natury ludzkości i moralnej dwuznaczności rozwoju technologicznego. A przy tym dyskurs ten prowadzony jest najtaniej, jak się da, z kuriozalnymi efektami specjalnymi i amatorską grą aktorów. Polecam zwłaszcza finał, gdy zrobiony z ultrawytrzymałego stopu metalu policyjny robot zostaje złapany na trzy lassa i, co ciekawe, kowbojska metoda okazuje się skuteczna. A to, co się potem dzieje, powinno przejść do historii filmowej robotyki. Czas zmienia odbiór sztuki, jak wspomniałem na początku. Kiedyś, jako nastolatek, nie dałem rady tego filmu oglądać, bo obejrzałem Terminatora, a teraz gdy Terminator spowszedniał, R.O.T.O.R. okazuje się odtrutką na jakościową standaryzację historii o robotach, które zawsze dążą do jednego – chcą być wolne. I to pokazuje ten film – drogę do wolności robota, tyle że w niespotykany w kinie sposób.

„Niespodzianka z Szanghaju”, 1986, reż. Jim Goddard

Lepsze opium niż broń. Broń powoduje cierpienie, a opium uśmierza ból – ciekawa filozofia, pacyfistyczna, nieco hippie, może ktoś powie, że szkodliwie lewacka, ale to w dzisiejszych czasach. W tamtych takie moralizatorstwo w filmach aż tak nie zwracało uwagi, lepiej jednak, żeby sam film ją zwracał. W przypadku Niespodzianki z Szanghaju nie dość, że produkcja dostała niskie oceny, to jeszcze dzisiaj jest już prawie zapomniana. A jest bardzo klimatyczna, przygodowa i ma pełną intryg fabułę o wiele bardziej inteligentnie napisaną niż chociażby tak popularny w tamtych czasach Indiana Jones. Spotkamy tu nawet Paula Freemana w roli antagonisty, zresztą podobnie jak w Poszukiwaczach zaginionej arki. To wszystko jednak nie wystarczyło. Duet Madonny i Seana Penna okazał się zbyt egzotyczny dla widzów, bo ani Madonna, ani Penn nie mieli doświadczenia w kinie Nowej Przygody. Zdali jednak egzamin, a po latach Niespodzianka z Szanghaju wciąż zaskakuje pozytywnie, zwłaszcza na tle wydmuszkowych produkcji w stylu Uncharted. A na dodatek ta muzyka, której próżno nam szukać w dzisiejszych produkcjach, starających się nawiązywać do tego gatunku.

„Wojownik zaginionego świata”, 1983, reż. David Worth, Fred Williamson

Tytuł jest piękny w swojej poetyckiej górnolotności, żeby nie powiedzieć kiczowatości. Pierwsza połowa lat 80. to fascynacja Mad Maxem, nadciągającą zagładą ludzkości i próbami reaktywacji cywilizacji. Wojownik zaginionego świata może i chciał do tej stylistyki nawiązać, ale wyszedł z tego pastisz. Po ocenach widać, że film całkowicie już umarł, bo ani w nim nie było wartej docenienia estetycznej formy, ani mądrego scenariusza. Został więc źle przyjęty, chociaż w sumie można na nim ryczeć ze śmiechu, a nie z szoku i podziwu. Patosu również w nim nie znajdziemy, za to jest motocykl, czyli maszyna podkreślająca wolność, o ile trzeba ją w ogóle akceptować, kiedy większość świata została zrównana z ziemią. Wierzę, że gdyby film miał lepszą promocję, teraz byłby bardziej znany, może nie z jakości, ale z bylejakości, ale to też fama, która wpływa na liczbę odsłon. A tak czasem go tylko obejrzę, żeby przypomnieć sobie, jak fajna jest ta funkcja rozrywkowa kina, bez nadęcia i pęknięcia od zadęcia.

„Manekin”, 1987, reż. Michael Gottlieb

Dziwny świat, w którym sklepy konkurują ze sobą designem witryn reklamowych, przy których zatrzymują się potencjalni klienci nie po to, żeby oglądać rzeczy, ale żeby podziwiać opowiadaną historię. Naprawdę pamiętam z dzieciństwa takie witryny, a teraz w Polsce spotykam ich coraz mniej, przynajmniej takich robionych z pomysłem, gdzie można domyślić się jakiejś niemal fabularnej historii. Manekin z czasem może okazał się dla mnie cieplejszym i lepszym filmem, bo przypomniał tamte witryny i tamte wrażenia. Ale jest jeszcze coś. W świecie komedii romantycznych pokazuje, jak miałki jest to dzisiaj gatunek, kręcony bez pomysłu, szablonowo. A Manekin wszystkim tym szablonom się wymyka. Jest tu romans, przygoda, trochę fantasy i elementów sensacyjnych. Widzowie być może zapamiętali tylko, że to kolejna komedia romantyczna z lat 80., i nie chcą do niej wracać ani jej szukać. Zbyt mało jest tego typu połączeń gatunkowych, żeby nawet się domyślić, że można.

„Bilet na Hawaje”, 1987, reż. Andy Sidaris

Trzeba ten film zobaczyć, chociażby ze względu na wejście w jednej ze scen radioaktywnego węża, który zapragnął mieć swój udział w tej szalonej historii o diamentach, narkotykach i wymierzaniu sprawiedliwości mafiosom. A na dodatek jedną z głównych ról gra tam Ronn Moss, aktor znany polskiej publiczności głównie, a może tylko, z roli Ridge’a Forrestera w mydlanej operze Moda na sukces. Jak się okazuje, zmarnowany talent, który powinien grać w komediach sensacyjnych, co jeszcze bardziej widać po latach, gdy Moda na sukces przestała być już tak popularna. Bilet na Hawaje obfituje we wszystko to, co tanie. Wystrzały wyglądają, jakby strzelano kapiszonami, nawet te z ręcznych wyrzutni pocisków. Magazynki się nie kończą i dosłownie wszędzie paradują roznegliżowani ludzie: kobiety i mężczyźni. Wszyscy piękni, opaleni i nie przejmują się prozaicznym życiem. A dlaczego po latach wydaje się ten film lepszy niż kiedyś – bo nie ma w nim żadnego patosu, a ja, jak i wielu widzów, jesteśmy zmęczeni powagą opowiadanych w filmach historii.

„Siła witalna”, 1985, reż. Tobe Hooper

Może i Siła witalna jest filmem tanim i zapomnianym, ale prezentuje całkiem racjonalną koncepcję spotkania z obcymi, z pewnością bardziej niż wszystkie te, gdzie przedstawiciele UFO są albo przerośniętymi karaluchami, albo innym oślizgłym robactwem. Nie ma w tym filmie nic odkrywczego, lecz mimo to nie można się od niego oderwać. Od samego początku, gdy ekipa badawcza ze statku Churchil znajduje nieznany obiekt latający, a na jego pokładzie trzy zahibernowane istoty do złudzenia podobne do ludzi, wiadomo, że reżyser Tobe Hooper wykorzysta okazję, żeby przesunąć akcent z science fiction na typowy horror z elementami filmu o zombie. I to jest właśnie ten element, który w moim przypadku zadecydował, że po latach lepiej do mnie ten film przemawia, a nagość Mathildy May schodzi na dalszy plan. A poza tym Siła witalna jest niecodziennym w kinie science fiction połączeniem wampiryzmu z tworzeniem ożywieńców, którzy muszą co dwie godziny wysysać z ludzi ich siłę życiową, cokolwiek to znaczy w sensie naukowym.

„Szczęki 4: Zemsta”, 1987, reż. Joseph Sargent

Z tego, co pamiętam, nawet kiedyś pisałem o pewnej scenie z tego filmu, która charakteryzuje się całkowitym brakiem logiki. Co z tego jednak, kiedy po latach nagle odkrywa się, że wcale nie jest tak źle, a klimat oryginalnych Szczęk Spielberga został ocalony. Może jest odtwórczo, ale poziom rozrywkowości jest wystarczający, żeby przy tej produkcji odpocząć. Ciekawe, co by było, gdyby Roy Scheider nie odmówił powrotu w roli Martina Brody’ego. Jego nieobecność próbował zrekompensować Michael Caine, który niestety nie miał dobrej opinii o produkcji: I have never seen it but by all accounts it is terrible. However, I have seen the house that it built and it is terrific.

„Xanadu”, 1980, reż. Robert Greenwald

Pod koniec lat 80. z pewnością nie byłem w stanie zrozumieć tego filmu. Nadal go do końca nie pojmuję, lecz przemawia do mnie wygląd scen. Xanadu to dziecko swoich czasów na dodatek jeszcze w spotęgowanej formie. Jestem zdziwiony, że tak charakterystyczny musical fantasy nie odniósł sukcesu, chociażby jako guilty pleasure. Krytycy ocenili film drastycznie słabo. Widzowie prawdopodobnie nie zrozumieli tego osobliwego połączenia fantastyki z musicalem. Film zapewne był zbyt kampowy, z wręcz oślepiającymi motywami w stylu art deco i bardzo sztucznymi występami aktorów. Daleki jestem od określania tej produkcji i gatunkowego koktajlu jako czegoś złego. Lepiej pasuje tu określenie „dziwny”, aż do granic uczucia gęsiej skórki na rękach. Fani kultowych klasyków mogą go jednak docenić, ale dla wszystkich innych będzie czymś wyjątkowo niestrawnym. Co się więc stało, że po latach i ja go polubiłem? Potrzebuję nieraz w kinie doświadczyć prostych, błyszczących, kolorowych wrażeń, i tylko tyle. No i zawsze podobał mi się look Olivii Newton-John.

„Dzikie ulice”, 1984, reż. Danny Steinmann

Mocny, dziki film bez pretensji do wielkiego kina, skupiający się na zemście. W latach 80. kino eksploatacji nie święciło takich triumfów, co dzisiaj, tym bardziej przyjemnie jest obejrzeć ten tytuł ponownie, zwłaszcza że gra w nim kultowa niegdyś aktorka z Egzorcysty. Linda Blair odnalazła swoją drogę w tego typu kinie, co można uznać za aktorską porażkę. To tylko my, widzowie, z biegiem lat zaczynamy uwielbiać tego typu kino, za względu na jego inność. Dzikie ulice to thriller o bardzo złej dziewczynie. Trąci tandetą właściwie w każdej płaszczyźnie. Linda Blair wciela się w Brendę, twardą przywódczynię gangu ze szkoły średniej. Kiedy jej głuchoniema siostra Heather zostaje brutalnie zaatakowana i zgwałcona przez członków rywalizującego gangu, a przyjaciółka Francine zamordowana, Brenda wyrusza się mścić. Co ciekawe, prócz szerokiego asortymentu broni Linda uwielbia nosić wdzianka ze spandexu i pryskać się regularnie hektolitrami lakieru do włosów. Warto jeszcze dodać, że scena gwałtu jest bardzo odważna i mogłaby wzbudzić dzisiaj liczne kontrowersje.

„Czarodziej”, 1989, reż. Todd Holland

Odkryłem ten film dopiero za dorosłości, bo większość z nas w średnim wieku, czyli 40–50 lat z pewnością nie była w stanie do końca zrozumieć psychologicznej głębi tej produkcji. Wtedy pewnie niektórzy z nas potraktowali ten film jako komedię z grami komputerowymi w tle. Czarodziej jest jednak głęboką opowieścią o dziecięcym osamotnieniu i szukaniu swojej drogi na resztę życia, które wydaje się zupełnie nie mieć sensu według dorosłych, a przy tym sentymentalny powrót do gier Nintendo. Fred Savage wciela się w filmie w postać upartego, zagubionego młodzieńca, który ucieka z domu ze swoim młodszym bratem dotkniętym zespołem stresu pourazowego (Luke Edwards). W trakcie ucieczki odkrywa, że Jimmy ma niesamowity talent do gier wideo. Jest czarodziejem Nintendo. Od traumy do odnalezienia się w świecie gier jest tylko mały krok.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA