BILET NA HAWAJE. Ridge z „Mody na sukces”, jego wielka bazooka, króliczki „Playboya” i napromieniowany wąż

Po tym, jak bohaterkom filmu udaje się ujść złoczyńcom, i po pytaniu, w co się właściwie wpakowały, jedna z nich stwierdza: „Najlepiej myśli mi się w jacuzzi”. W chwilę później obie znajdą się nagie w ciepłej wodzie. Ta scena, jak i wiele podobnych, uzmysławia nam jasno, że jesteśmy na Hawajach, gdzie relaks, dobry nastrój i niespieszne tempo są istotne i splecione z pięknymi okolicznościami przyrody, oraz że oglądamy kino klasy B, w którym walory widowiskowe stawiane są ponad ciężkostrawne rozterki.
Donna i Taryn to dwie ponętne agentki… jakiejś agencji. Rezydują na Hawajach. Pod przykrywką pilotek powietrznej linii przyglądają się działaniom bossa narkotykowego, niejakiego Romero. Wkrótce ich życie znajdzie się w dużym niebezpieczeństwie. Po pierwsze, przez przypadek w ich ręce trafią diamenty należące do Romero, a ten zechce je odzyskać natychmiast i za wszelką cenę. Po drugie (i również przez przypadek), w skrzyni, którą załadują do samolotu, znajdzie się niewłaściwy wąż – napromieniowany toksynami, wielki i zabójczy. Stawiając czoła zagrożeniom, dziewczyny będą mogły liczyć tylko na siebie i swoich dwóch napalonych oraz mocno wyluzowanych kolegów, z których jeden wprost uwielbia korzystać z bazooki. Szykuje się mordercze starcie, ale to nie znaczy, że w międzyczasie nie będzie miejsca na plażowe romanse, efektowne zrzucanie i wkładanie bielizny, pielęgnowanie i prezentowanie opalenizny.
Ronn Moss. Aktor, który wykreował niezapomnianą postać Ridge’a Forrestera w mydlanej operze Moda na sukces, niegdyś rozpalającej miliony serc; obecnie sam jej tytuł potrafi przywrócić nam pamięć o dawno minionych dniach. Moss, pominąwszy ten kultowy tasiemiec, nie grywał zbyt wiele. Zanim jednak wszedł w świat pięknych i bogatych, zahaczył o niemałą rolę w omawianym tu filmie. I robi w nim to, z czego go znamy. Rzuca urok, romansuje, błyska zębami i prezentuje piękne włosy bez łupieżu. Nie on tu jednak gra główne skrzypce, lecz dwie panie, które były w latach 80. playmates w „Playboyu”. Obie aktorki, podobnie jak Moss, eksponują tu przede wszystkim swoje fizyczne walory, co robią profesjonalnie, bardzo w stylu lat 80. i bez potrzeby osłabiania swej siły wyrazu jakimś nadmiernym dramatyzmem. Dość powiedzieć, że sporo jest tu stania, chodzenia lub biegania na pięknym hawajskim tle w niecodziennych – no, przynajmniej z listopadowej polskiej perspektywy – wdziankach. Obie panie prezentują nam ciekawy miks stylu, który roboczo nazwałem „safari z sex shopu”. Zazwyczaj paradują w szarych zwiewnych ubraniach odsłaniających nogi i ramiona. Preferują kozaki, także szare, choć niekiedy wzuwają również szpilki do szortów. Włosy to tapirowany blond, rozwiewany ciepłym wiatrem, na nosie duże ciemne okulary. Bohaterki będą nagie, półnagie i chyba tylko w scenach w restauracji zabłysną w sukniach wieczorowych, nieomylnie jednak kojarzących się z epoką ejtis.
Film jest tak plażowy i słoneczny że zapewnia wam ilość witaminy D na dwa miesiące, i tak ejtisowy, że po jego zakończeniu pobiegniecie do lumpeksu albo fryzjera… stroić się i tapirować. Fabuła stanowi dodatek do prezentowania pięknych widoków natury i ludzkiego ciała. Akcja toczy się dość powoli. Wątek sensacyjny ma w sobie tyle napięcia, co scena, w której Ron Moss, żeby uśpić czujność jednego z bandytów, rzuca sobie z nim frisbee.
Oglądamy dziwaczny miks Bonda i Aniołków Charliego. Bilet na Hawaje to raczej pocztówkowy film szpiegowsko-przygodowy niż kino akcji. Tej ostatniej będzie ledwie trochę, wykreowanej w taki sposób, że mam pełne prawo podejrzewać, iż priorytetem było tu, aby nikomu z obsady nie zniszczyć fryzury. Wątek napromieniowanego węża to element żywcem wyjęty z podgatunku horroru, jakim jest animal attack, ale trzeba powiedzieć wprost, że supersztuczny gad napędza tu komiczne sytuacje i zasadniczo ma spulchniać mizerną fabułę pomiędzy jednym a drugim najazdem kamery na kobiecy dekolt czy nogi. Nawet kiedy na ekranie „akcja się dzieje”, to w taki sposób, jakby hawajska atmosfera nie mogła skutkować niczym tragicznym w skutkach.
Bilet na Hawaje to tanie, niewyszukane kino robione za obrzeżami DUŻEGO filmowego świata i politycznej poprawności. „Masz świetną dupę!” – krzyczy Moss do dopiero co poznanej dziewczyny tuż przed zastrzeleniem jej znajomego. „Ty też” – odpowiada nieznajoma. Uśmiechają się do siebie przez chwilę beztrosko, a widz, upojony błękitem nieba, wyraża pełną zgodę na takie formy towarzyskie. Zwiewne, soft i ewidentnie z epoki „przedinternetowej” są tu sceny erotyczne. Pojawi się też kilka autentycznie zabawnych motywów, takich jak „atak z deskorolki”, durnowata lekcja karate czy wiadomość w kanapce lub nieśmiertelne motywy w rodzaju „chłop za babę przebrany”.
Podobne wpisy
Bilet… jest odtłuszczony z większych ambicji i sensu. Nie będziecie się na nim dławić ze śmiechu jak na The Room czy Samurai Cop. Produkcja zapewnia raczej uśmiech niż torpedowanie przepony. Rzecz idealna dla kogoś, kto chce się odprężyć przy czymś niedzisiejszym, a z drugiej strony jest w stanie zaakceptować taniochę i pretekstową fabułę. Choć przyznać trzeba, zdjęcia i montaż są tu całkiem przyzwoite, a dodatkowo dostaniemy piosenkę w trakcie filmu napisaną specjalnie na jego potrzeby – sensualną jak bohaterki i noszącą ten sam tytuł co omawiany obraz.
Na Bilet… trafiłem parę lat temu. Obejrzałem go w ramach pokazu zorganizowanego przez trójmiejski kolektyw VHS Hell we Wrocławiu. Potrójne uderzenie złych filmów obejmowało także Deadly Prey. O ile jednak ten drugi klasyk trashu jest definitywnie obrazem niezamierzenie złym, o tyle Bilet na Hawaje sprawia wrażenie oczka nieustannie puszczanego do widza. Jego reżyser, Andy Sidaris, zaczynał jako twórca telewizyjny, spec od widowisk sportowych, w ramach których eksponował czirliderki. Potem pracował przy serialach TV typu Kojak, aż wreszcie znalazł swoją niszę. Postanowił kręcić wyłącznie tanie akcyjniaki z seksownymi aktorkami. Jego obrazy zyskały nazwę „Bullets, bombs and babes”, a Sidaris nigdy już nie zszedł z obranej przez siebie drogi, robiąc filmy o tytułach takich jak Ponętne strzelby lub Dzika plaża. Fluidy płynące spomiędzy wyluzowanych kadrów każą sądzić, iż z premedytacją kręcił rzeczy czerstwe fabularnie, ale jędrne w innych aspektach. Osobiście wolę kino „niezamierzonego zła”, ale Bilet… – pełen dezynwoltury, a jednocześnie przyjemny jak bryza znad morza – zostawił mnie uśmiechniętym i rozgrzanym.