Filmy z 2024 roku, które zasługiwały na nominację do OSCARA

Kurz po tegorocznej ceremonii Oscarów wprawdzie już opadł, wciąż jednak warto zadać sobie pytanie: kto został przez Akademię niesłusznie zignorowany? Chociaż poziom nominowanych tytułów był w tym roku więcej niż dobry (odsuwając na bok wszelkie pozafilmowe kontrowersje), to i tak bez problemu dałoby się wymienić filmy, które również powinny były znaleźć się w oscarowej stawce. Poniżej wymieniam kilka swoich typów – zarówno tych, które były blisko nominacji, jak i tych, które w ogóle nie były przez Akademię brane pod uwagę.
„Challengers”
Chyba najbardziej oczywista pozycja na liście. Chociaż zdawało się, że garść oscarowych nominacji Challengers mają w kieszeni, tym razem Luca Guadagnino i spółka musieli obejść się smakiem. Spotkałem się wprawdzie z argumentem, że dzieło włoskiego reżysera to film „nie wiadomo o czym”, sam jednak nie mogę się z tym zgodzić. Challengers to przecież przykład idealnego wręcz opowiadania przy użyciu stricte kinowych środków – zdjęć, montażu, zespolenia obrazu z muzyką. Guadagnino samą precyzyjną reżyserią jest w stanie wyciągnąć maksymalne stężenie erotyzmu i zmysłowości ze, zdawałoby się, banalnej historii miłosnego trójkąta. A brak choćby nominacji dla Trenta Reznora i Atticusa Rossa to dla mnie kuriozum porównywalne chyba tylko z oscarowym zwycięstwem Zakochanego Szekspira.
„Civil War”
Możliwe, że w dobie rozrywających Amerykę coraz większych politycznych podziałów utwór Alexa Garlanda wyda się niektórym zaledwie przebraną za film publicystyką. Niesłusznie – chociaż ostatnie dzieło twórcy Ex Machiny nasuwa dość oczywiste skojarzenia (teraz pewnie nawet bardziej niż niecały rok temu, w momencie premiery), to Garland wyjątkowo sprawnie ucieka od doraźnych diagnoz. Civil War to w większym stopniu historia o wewnętrznym wypaleniu, jakiego doświadczają bohaterowie, którzy odrobinę za długo wpatrywali się w otchłań; wypaleniu, które zostaje w wyjątkowo sugestywny sposób ukazane w wizualnej warstwie filmu. Obrazy z Civil War zostają pod powiekami na długo, tym bardziej więc boli całkowite pominięcie dzieła Garlanda przez oscarowe gremium.
„Kod zła”
Tak, tak, wiem – film Osgooda Perkinsa w żadnym momencie nie miał nawet szansy na oscarową nominację. Niestety, kino grozy pozostaje najmniej lubianym przez Akademię gatunkiem, a na poprawę w tej kwestii (pomimo paru chwalebnych wyjątków pokroju nominowanej w tym roku Substancji) w najbliższym czasie się nie zanosi. Nie zmienia to faktu, że Kod zła to jedna z ciekawszych pozycji, jakie mieliśmy okazję oglądać w minionym roku na kinowych ekranach – gęsta od dusznej atmosfery, stylowo nakręcona, koncertowo zagrana przez wycofaną Maikę Monroe i szarżującego Nicolasa Cage’a. W lepszym świecie to wystarczyłoby, aby zapewnić Perkinsowi miejsce na oscarowej gali. W naszej szarej rzeczywistości większość twórców kina grozy wciąż musi niestety godzić się z marginalizacją ze strony Akademii.
„The Order: Ciche braterstwo”
W przeciwieństwie do Alexa Garlanda Justin Kurzel zrealizował film wprost odnoszący się do współczesnego politycznego klimatu. Może zatem dziwić, że The Order, choć opowiada o drzemiących w amerykańskich społeczeństwie rasistowskich i faszystowskich inklinacjach, jest filmem wyjątkowo wycofanym pod względem formalnym. To właśnie z tego wycofania utwór Kurzela czerpie jednak swoją siłę. Reżyser chętnie wykorzystuje wprawdzie gatunkowe tropy, od westernu po kino policyjne, ale pełnią one tu czysto użytkową funkcję. W The Order uwagę zwraca przede wszystkim powolne nawarstwianie się ekranowej grozy – tym bardziej przerażającej, że mającej swój punkt zaczepienia w realnych wydarzeniach. Film Kurzela to więc przykład tak zwanego „filmu na aktualny temat” – w najlepszym możliwym znaczeniu.
„A Different Man”
Łatwo zapomnieć, że rola Donalda Trumpa w Wybrańcu nie była jedyną kreacją Sebastiana Stana wyróżnioną podczas tegorocznego sezonu nagród. Jednak, chociaż za swój występ w A Different Man aktor został wyróżniony Złotym Globem (a wcześniej Srebrnym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie), to utwór Aarona Schimberga doczekał się zaledwie jednej oscarowej nominacji – za charakteryzację. Chociaż sam dostrzegam pewne problemy filmu, to muszę być szczery – A Different Man chwycił mnie już na etapie czołówki (moi biedni znajomi jeszcze przez wiele tygodni po seansie musieli wysłuchiwać moich peanów na cześć muzycznego motywu przewodniego) i nie puścił do samego końca. Schimberg sprawnie łączy tu zgryźliwy czarny humor z pogłębionym portretem psychologicznym bohatera, z kolei kreacja Stana skutecznie odwraca uwagę od pewnych konstrukcyjnych wad scenariusza. Nie ukrywam, że A Different Man to ten rodzaj filmowego ekscentryzmu, jakiego często brakuje mi podczas kolejnych oscarowych gal.