SUBSTANCJA. Problem dwóch ciał [RECENZJA]
Showbiznes nie zna litości. Po pięćdziesiątce nie pomoże już pełna gablota nagród, wpisanie do hollywoodzkiej alei gwiazd ani kolejne operacje plastyczne. Ciało już nie to samo, to tu, to tam nieprzykryte botoksem zmarszczki. Może niewidoczne na dalszych planach, ale aż nadto wyraziste na zbliżeniach. Właściciel telewizyjnej stacji (Dennis Quaid) nie ma żadnych wątpliwości, że czas Elisabeth Sparkle (Demi Moore) już przeminął. Oglądalność jej porannego programu fitness zaczyna spadać. Czar seksbomby gdzieś uleciał, gwiazda przestała utrzymywać i, co ważniejsze, przyciągać nowych widzów. Wypowiedzenie, kordialne podziękowanie za dwadzieścia lat współpracy i konkretne „żegnaj, nie przychodź tu już nigdy”.
Substancja Coralie Fargeat może być refleksją nad starzeniem się, przemijaniem, pokoleniową zmianą i bezwzględnością rozrywkowej branży. Na pewno jednak jest szalonym body horrorem, nie idącym na żadne estetyczne kompromisy, skupionym na krwawych fizycznych transformacjach, w pełni oddającym czy to ból odpadających paznokci czy przekuwania skóry przy szyciu szwów. Choć to i tak przykłady najpowszechniejsze. Na drugim biegunie znajdziemy cielesne ewolucje rodem z Muchy Cronenberga czy krwawe narodziny baby ksenomorfów. Do wyboru, do koloru.
Fabularny koncept Substancji jest naprawdę nośny i wyczerpująco wyegzekwowany. W czym jest rzecz? Tytułowa substancja umożliwia rozdwojenie i stworzenie drugiej, lepszej wersji siebie: młodszej i atrakcyjniejszej. Tak też nową wersją Elisabeth zostanie ponętna Sue (Margaret Qualley). Wspaniale, choć jest kilka stwarzających duże problemy haczyków. Podstawowym jest ten, że oba byty stanowią jeden organizm. Nie istnieje „ja” i „ona”, ale to zawsze w całości „TY”. Ta zasada wywołuje bardzo poważne, obustronne komplikacje. Drugą przeszkodą jest konieczność cotygodniowym zmian. Co siedem dni jeden organizm zapada w stan spoczynku, podłączony do kroplówki, by drugi mógł korzystać z życia. Jak podłe by ono nie było.
Tyle wystarczy. Substancja to bowiem spojlerowe pole minowe. Mniej wiedząc o filmie Fargeat, więcej się z niego wyciągnie. Im mniej obejrzymy fotosów, do większego szoku może doprowadzić. Znając mniej opisów, jeszcze naturalniej poczujemy obrzydzenie i wstręt. Substancja splata ze sobą krępujące i niebagatelne filozoficzne zagadnienia, pytając o wartość i ważność ludzkiego życia, zastanawia się do jakiego stopnia możemy być uprzedmiotawiani i czy nam samym nie sprawia to przyjemności. Film Fargeat to również przejaskrawiony obraz świata mediów, kultu piękna i skazanej na porażkę potyczki etyki z estetyką.
Coralie Fargeat uwielbia błysk fleszy, tandeciarską scenografię telewizyjnych programów. Nieważne czy jest to studio czy biuro szefa. Wszędzie odkryjemy odpowiednią ilość brokatu, róż, fiolet i czerwień to zdecydowana kolorystyczna dominanta. Sztuczność świata przedstawionego w Substancji może przypominać Barbieland u Grety Gerwig, ale jak dążenie do bycia ideałem, do nieskazitelnej perfekcji Barbie kierowało w komediowe rejestry, tak u Fargeat są one zapowiedzią koszmaru.
Substancja na wyżyny wznosi się w pierwszych dwóch aktach, gdy symbioza między Elisabeth a Sue przeradza się w zazdrość. Gdy na umówionym planie działania pojawiają się kolejne rysy (ale jeszcze nie pęknięcia), gdy wspólne interesy przemieniają się w niemożliwy do pogodzenia konflikt potrzeb a zazdrość i rewanż stają się wiodącymi prym emocjami. Nie może to prowadzić do niczego innego niż do krwawego finału i ostrej gatunkowej wolty, lokującej się gdzieś na granicy bezwstydnej brawury, pastiszu i gore’owej inscenizacyjnej szarży. Coralie Fargeat albo przesadziła i zabrnęła za daleko albo wskoczyła na artystyczny Olimp. Tak czy owak, w obu przypadkach na pewno wygrała.
Recenzja pierwotnie opublikowana 20.05.2024 po pokazie na festiwalu w Cannes.