WYBRANIEC. Jak Donald stał się Trumpem [RECENZJA]

Donalda Trumpa nie trzeba przedstawiać – ekscentryczny miliarder, kapitalistyczny potentat rodem z Nowego Jorku, celebryta i 45. Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, aktualnie kandydat Partii Republikańskiej w nadchodzących wyborach prezydenckich. Biorąc pod uwagę całokształt kariery Trumpa, który z ambitnego dziedzica i dewelopera przeistoczył się przez lata w jednego z najpotężniejszych ludzi na świecie, prawdopodobnie marzył on nie raz, że będzie bohaterem filmu opowiadającego o jego karierze. Być może nawet wyśniłby sobie mesjańsko brzmiący tytuł „Wybraniec” (choć już oryginalny angielski „The Apprentice” pewnie tak by mu nie podpasował). Jednak buńczuczny Donald raczej nie marzył o takim przedstawieniu, jakie zgotowali mu Gabriel Sherman i Ali Abbasi.
Pomysł na biopic opowiadający o tym, jak „Donald stał się Trumpem”, powstał w głowie Gabriela Shermana, dziennikarza relacjonującego zwycięską kampanię prezydencką Trumpa. Interesowała go w szczególności, jak przyszłego prezydenta ukształtowała relacja z Royem Cohnem, (nie)sławnym prawnikiem znanym m.in. ze ścisłej współpracy z senatorem McCarthym. Projekt został ogłoszony w 2018 roku, lecz dopiero w 2022 roku, już po wyprowadzce nowojorczyka z Białego Domu, nabrał tempa. Gotowy film trafia do kin natomiast w momencie apogeum obecnej kampanii prezydenckiej, w której Trump zetrze się w walce o reelekcję z Kamalą Harris. Nieuniknione jest wpisanie Wybrańca w zawieruchę polityczną, jednak twórcy trochę dystansują się od bieżących kontekstów, skupiając się bardziej na wykuwaniu się persony medialnej Trumpa, czyniąc z niego figurę człowieka zatracającego się w dążeniu do sukcesu.
Podobne:
Twórcy Wybrańca tworzą figurę Trumpa jako jednoznacznego antybohatera, choć nie jest to portret pozbawiony empatii. Donalda poznajemy w latach 70., gdy próbuje zdobyć uznanie świata biznesu, ale przede wszystkim własnego ojca, stawiając pierwsze kroki w drapieżnym świecie deweloperki. Szansę na wzlot ambitny główny bohater zyskuje dzięki spotkaniu Roya Cohna użyczającego mu swoich usług i porad, które szybko prowadzą Trumpa do spektakularnych, choć nie zawsze moralnie nieskazitelnych sukcesów biznesowych. Relacja mentora i ucznia zaczyna się jednak z czasem zmieniać, a im wyżej Donald pnie się po drabinie bogactwa, tym bardziej przerasta machiavelliczną postać Cohna. Wokół relacji tej dwójki Wybraniec snuje opowieść o mrokach kapitalizmu, w którym na szczyt wspinają się jednostki obdarzone instynktem mordercy, stopniowo wyzbywające się człowieczeństwa. Na tym poziomie film działa bez zarzutu, przede wszystkim dzięki precyzyjnej reżyserii, biorącej to, co najlepsze, z konwencji biopicu, quasi-gangsterskiej otoczki politycznej i wzbogacające je o nienachalny ładunek symboliki.
Z projektem łączeni byli m.in. Paul Thomas Anderson czy Clint Eastwood, lecz ostatecznie scenariusz Shermana trafił w ręce Aliego Abbasiego. Z perspektywy Hollywood może to wyglądać jak angaż „budżetowy”, ale Irańczyk to obecnie jedno z gorętszych nowych nazwisk kina światowego, ostatnio tworzący efektowne odcinki finałowe pierwszego sezonu The Last of Us. Abbasi świetnie operuje gatunkami i wizualną dramaturgią, co udowadniał w ekscentrycznej Granicy, a także subwersywnym thrillerze politycznym Holy Spider. Na tym tle Wybraniec jawi się jako bardziej stonowany, utemperowany przez amerykańskich producentów projekt, choć w kilku momentach reżyserska fantazja znajduje ujście. Wybraniec pokazuje Abbasiego jako dojrzałego reżysera, zdolnego do operowania bardzo blisko mainstreamu, poza swoimi strefami komfortu, ale równocześnie świadomego stylistycznie i zdolnego do odciskania na materiale autorskiej sygnatury. Całość zrealizowana jest w ciekawym kluczu wizualnym, imitującym fakturę taśmy adekwatną do epoki, a kulminacyjne sceny to małe inscenizacyjne perełki. Pod względem formalnym Wybraniec to dzieło wysmakowane, stroniące od zbędnego efekciarstwa, mimo oczywistych inklinacji ideowo-politycznych, starające się wydobyć z figur Trumpa i Cohna uniwersalne humanistyczne wymiary.
Sercem filmu jest aktorski pojedynek Sebastiana Stana (Trump) i Jeremy’ego Stronga (Cohn). Obydwaj aktorzy wydają się idealnie skrojeni pod odgrywane role, a fizyczne podobieństwo robi wrażenie. Ekipa Wybrańca nie popełniła grzechu przesady, rozdmuchując manieryzmy postaci do granic karykatury, zamiast tego stawiając na hiperrealistyczne, ale dość powściągliwe odwzorowanie prawdziwych ludzi. Daje to głównym aktorom pole do popisu i obydwaj korzystają z tego, budując fenomenalne role, wygrywane na niuansach, drobnych przesunięciach ekspresji i doskonałym wyczuciu materii psychologicznej. Kunszt Stana i Stronga, którym sekunduje z drugiego planu intrygująca Maria Bakalova, wynosi kilka scen do rangi potencjalnych klasyków.
Trochę szkoda, że cała praca reżyserska i aktorska podcinana jest przez przesadnie zachowawczy scenariusz. Sherman momentami mocno ślizga się po zgranych tropach opowieści o uczniu przerastającym mistrza, z jednej strony idąc na otwarte zwarcie z prawnikami Trumpa (choćby gdy wydobywa z opowieści ludzi towarzyszących Trumpowi sugestie przemocy, której miał się dopuszczać), z drugiej brakuje mu zdecydowania, by pokusić się o mocniejsze puenty. Ironiczne wytknięcie instrumentalnego patriotyzmu i hipokryzji to trochę mało jak na demaskatorską energię Wybrańca. Miejscami można mieć wręcz wrażenie, że poza mechanicznym odwzorowaniem drogi Trumpa na szczyt w filmie brakuje głębszego pomysłu na to, o czym ma opowiadać. Dostajemy montaż scen łączonych niby motywem przewodnim, ale na tyle wątłym, że wyglądającym na dopisany trochę na poczekaniu. Wybraniec zmusza do wyłuskiwania cokolwiek oględnych konstatacji na temat natury człowieka i systemu, jakby bał się otwarcie powiedzieć, o co w tej historii chodzi. A może po prostu pomysł zatrzymał się na origin story quasi-komiksowej figury, jaką stał się w XXI wieku Trump.
Finalnie Wybraniec nie mówi praktycznie nic nowego ani też specjalnie szokującego o Trumpie i jego historii. Wszystko to, co Abbasi i Sherman pokazują, jest raczej już znane, a film w najlepszym razie wzbogaca wiedzę widzów o pewne smaczki, kilka razy decydując się też na pewne udramatycznienia (skądinąd pytanie, czy konieczne). Nie jest to kino otwierające nowe perspektywy, nie jest to wywrócenie wizerunku Trumpa do góry nogami, choć magnatowi nie spodobało się to, jak został przedstawiony on oraz kraj, który – jak sam deklaruje – tak głęboko kocha. Dostajemy skonstruowany z mistrzowską precyzją psychologiczno-polityczny spektakl, ale pozostawiający niedosyt, zadowalający się truizmami o narodzinach zła, podczas gdy miał znakomitą okazję do ostrzejszej, bardziej przenikliwej wypowiedzi.