search
REKLAMA
Zestawienie

Filmy w stylu „TERRIFIERA”, które WARTO obejrzeć

„Terrifier” króluje obecnie wśród filmów grozy, lecz nie jest jedynym gore wartym uwagi.

Odys Korczyński

26 października 2024

REKLAMA

Terrifier króluje obecnie wśród filmów grozy. Ludzie nawet wychodzą z kina z powodu zbyt dużej dawki przemocy, krwi, flaków i opresyjnego klimatu. Właśnie z tego powodu, że niektórzy widzowie nie wytrzymywali seansu „dwójki” serii, stała się ona sukcesem, więc postała część trzecia, o wiele sprawniej zrealizowana, jeszcze mocniejsza, stanowiąca kwintesencję kina gore. Wiele jednak wzięła z historii gatunku i ikonicznych tytułów, na które w swoich czasach widzowie również reagowali gwałtownie. Nie warto więc aż tak przesadzać z tą reklamą Terrifiera 3 za pomocą omdleń i wymiotów widzów podczas seansów. Na Pile widzowie również tracili przytomność, nie wspominając już o produkcjach Wesa Cravena. Zestawienie, które wam jednak proponuję, nie jest tak oczywiste, jak mogłoby się niektórym miłośnikom horroru wydawać. Serię Ludzka stonoga, Srpski film, Cannibal Holocaust, Grę wstępną czy też Ostatni dom po lewej zostawiam na razie z boku, bo jest sporo innych produkcji, które spodobają się fanom klauna Arta, a poza tym o tamtych tytułach znajdziecie wiele w moich starszych tekstach.

Seria „Piła”

Kto nie widział, a spodobał mu się Terrifier, niech koniecznie zobaczy. Oczywiście jak w przypadku większości serii najwartościowsza jest część pierwsza, chociaż przez fanów krwi z pewnością będzie uznana za najdelikatniejszą. W Pile Jamesa Wana nie chodzi jednak o ilościowe podejście do morderstw i wnętrzności. Największe znaczenie ma ludzki czyn oraz analiza granic człowieka. Pokazanie naszych motywów postępowania bez otoczki moralnej jest równie straszne. Bo James Wan stara się nie oceniać. Namawia, żeby widzowie zostawili swoje etyczne przedrozumienia za drzwiami innego świata, a w tym, ukazywanym przez Piłę, zrozumieli, że w obliczu zagrożenia życia nawet najwznioślejsze zasady stają się bezwartościową słomą.

„Dom 1000 trupów”, 2003, reż. Rob Zombie

Rob Zombie, łączony przed rokiem 2003 głównie ze sceną muzyczną, wszedł do świata filmu za pomocą rewizji niegdysiejszych grindhouse’ów, i zdobył poklask miłośników gore i wszelkich innych dziwadeł nastawionych na straszenie widzów. Dom 1000 trupów jest nie tylko krwawym cyrkiem typowej makabry, w której leje się mnóstwo krwi oraz wybebesza się masowo bohaterów. To produkcja wprowadzająca widza w świat, którego atmosfera przepełniona jest zboczeniem, dziwnością, abstrakcyjnym podejściem do zabijania itp. Wspaniała scenografia i charakteryzacja stanowią tu podstawę wizualnego klimatu, i krew wcale nie musi sikać po ekranie.

„Bękarty diabła”, 2005, reż. Rob Zombie

Rodzinka Firefly na czele z kultowym kapitanem Spauldingiem powraca w sequelu Domu 1000 trupów. Tym razem jednak nie jest już tak klimatycznie, gdyż mordercy są zmuszeni opuścić swoją krwawą farmę. Jak może pamiętacie z pierwszej części, jej klimat miał kolosalne znaczenie przy tworzeniu unikalnej ekspresji i ekspozycji bohaterów, co zdecydowało o sukcesie produkcji. Bękarty diabła już podobnej sławy nie zyskały. Stały się raczej standardowym, aczkolwiek bardzo krwawym slasherem, jakich przedtem i potem nakręcono bardzo wiele. Niemniej miłośnicy Terrifiera z pewnością odczują satysfakcję, że kapitan Spaulding nie stracił nic ze swoich dewiacji.

„31”, 2016, reż. Rob Zombie

Filmy Roba Zombiego mają pewną charakterystyczną cechę – są teatralnie i surrealistycznie gore. Nie jest więc to gore w wydaniu chociażby Damiena Leone’a, reżysera Terrifiera. Rob Zombie specyficznie podchodzi do tego podgatunku horrorów. Od gore zwykliśmy oczekiwać realizmu, takiej pornografii zbrodni i wynaturzenia. Gore w przypadku 31, ale i Domu 1000 trupów oraz chociażby Bękartów diabła, jest bardziej groteskowe, teatralne, żeby nie powiedzieć kiczowate, ekstrawaganckie i wręcz karnawałowe. Te cechy osłabiają wydźwięk realistyczny filmu, ale i nadają mu autorski sznyt. 31 może byłby jeszcze ciekawszym obrazem, gdyby nie cięcia scen przemocy, czego każdy fan horrorów gore powinien bardzo żałować. Pozostało coś w rodzaju kompromisowego szkieletu, żeby produkcja nie została skazana na bycie kompletnie niszowym, obrzydliwym festynem krwi i kości.

„Dom woskowych ciał”, 2005, reż. Jaume Collet-Serra

Paris Hilton w horrorze – to się nie mogło dobrze skończyć. Tak przynajmniej sądzą niektórzy krytycy oraz widzowie. Mimo to film stał się całkiem popularnym tytułem wśród tych produkcji, które wcale nie aspirują do bycia wielkimi dziełami kina grozy. Są jednak próbą zrewidowania niegdysiejszych ikonicznych filmów z początku rozwoju gatunku, zgodnie z zasadami XXI-wiecznego slashera. Produkcja z 1953 roku w reżyserii André De Totha z Vincentem Price’em w roli głównej wcale nie była rewelacją. Z biegiem lat jako stary film nabrała tylko irracjonalnie przypisanej wartości pozytywnej. Liczne sceny morderstw w nowej wersji z pewnością bardziej przypadną do gustu fanom Terrifiera, podczas gdy wizja przemocy z lat 50. pewnie będzie dla nich jak muśnięcie ptasiej lotki. W horrorze jednak tak już jest, że kolejne pokolenia coraz trudniej nastraszyć.

„Wzgórza mają oczy”, 1977, reż. Wes Craven

Wes Craven bardzo pomysłowo wybrał na miejsce akcji Wzgórz wyludnione okolice w sąsiedztwie bazy wojskowej, kiedyś narażone na działanie promieniowania gamma po odbywających się tam testach broni jądrowej. Jedynym mieszkańcem strefy jest Fred – dziwny stary człowiek rezydujący na zdemolowanej stacji benzynowej. On dał początek rodu mutantów-kanibali. Jego syn, wielkie, zmutowane dziecko, doprowadziło do śmierci swojej matki przy porodzie. Później jako Papa Jupiter uprowadził prostytutkę i spłodził z nią kolejne mutanty. Razem zamieszkali wśród skał, utrzymując się z polowania nie tylko na zwierzęta, ale i ludzi, a przy okazji strzegąc okolicy, by pozostała na zawsze przeklęta. Przynależna tylko im. Rodzina kanibali nie jest w żaden sposób oceniana przez Cravena, krytykowana, dewaluowana itp. To naturalna część przedstawionego świata, chroniąca swoje terytorium przed tą, „normalną” rzeczywistością, która powołała ich do życia. Oni nie chcieli tacy być. U zarania nie zostali stworzeni do zabijania, tylko nauczyli się go, ponieważ nikt nie pokazał im alternatywnego wyjścia. Teraz walczą o elementarne przetrwanie metodami podobnie nieludzkimi, co ci, którzy stworzyli broń masowej zagłady, tyle że nie robią tego w białych rękawiczkach. Czy zachęciłem was już do seansu oryginalnej wersji Wzgórz, które mają oczy?

„Dom strachów”, 2019, reż. Scott Beck, Bryan Woods

Lekkie i współczesne kino na Halloween. Z łatwością możecie je znaleźć w sieci w jakości full HD. Produkcję można opisać jako slasherowy klasyk. Wprowadzenie, rozwinięcie i zakończenie więc was nie zaskoczą. To jednak nie ma znaczenia, bo oglądając tego typu filmu o grupie młodych ludzi, którzy aż proszą się, żeby pozbawić ich jeden po drugim życia, nie oczekuje się zwykle artystycznej wyjątkowości. Dom strachów właśnie taki jest – średni we wszystkim, chociaż kolorowy i odpustowo dobry scenograficznie jak przystało na produkcję za 17 milionów dolarów. Ma jednak jedną zaletę dla fanów horrorów z pewny rodzajem postaci – występują w nim żądni morderstw klauni.

„Teksańska masakra piłą mechaniczną”, 1974, reż. Tobe Hooper

To nie były jeszcze te czasy w kinie, kiedy gore mogło być tak plastyczne i rażące emocje, jak dzisiaj, niemniej Hooperowi udało się zaszokować widzów na całym świecie. Tobe Hooper podobno wpadł na pomysł nakręcenia filmu podczas zakupów w sklepie budowlanym (albo narzędziowym). Ciekawe, czy oglądał piły mechaniczne? Sukces Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną zapewnił okres w USA, gdy polityka i życie społeczne doznały wielu wstrząsów związanych np. z konfliktem wietnamskim oraz aferami politycznymi, a także zdolności reżysera, żeby nakręcić kino gore, ale z tą ważną cechą, że tę kropkę nad i, czyli najgłębiej leżący w ciele ofiary flak, wydrze z niej już sam widz w swojej głowie. Dzisiaj wyobrażamy sobie kino gore jako całkowicie dosłowne, jako pornografię zabijania, a Hooper jeszcze tak nie myślał. Nakręcił więc film, któremu przyświecało założenie, że niekoniecznie krwią przyspawa się widzów do ekranu, chociaż w myślach będą usilnie protestowali, a ich skrytym marzeniem będzie ucieczka. Z drugiej strony poczują tę niemal erotyczną fascynację przemocą i zostaną do finału. A najlepszy sami wymyślą i się nikomu do niego nie przyznają.

„Hotel śmierci”, 2006, reż. Gregory Dark

Bohaterami filmu są więźniowie, którzy w ramach odbywania kary zostają skierowani do pracy przy sprzątaniu budynku opuszczonego hotelu. Problem w tym, że gnieździ się w nim wielki, dobrze zbudowany i psychopatyczny morderca Jacob Goodnight. Powie on „dobranoc” każdemu, kto spróbuje stanąć mu na drodze. I to właściwie wszystko, albo aż wszystko. Kolejni więźniowie giną, aż pozostaje… Odkryjcie ten mniej znany slasher sami. Jest dostępny w sieci nawet z lektorem, lecz w jakości 480p. Da się więc oglądać, chociaż bez jakościowych wodotrysków. Ciekawy jestem, co będziecie sądzić o Jacobie? Gdyby np. porównać go z Artem, to z pewnością brak mu finezji, no i poczucia humoru. Mógłby być co najwyżej jego ociężałym pomocnikiem, lecz ma ciężką rękę oraz serce do mordowania.

„Platforma”, 2019, reż. Galder Gaztelu-Urrutia

Fabuła produkcji rozgrywa się w szybie, w którym umieszczono 333 poziomy i ruchomą platformę z jedzeniem. Na każdym poziomie znajdują się po dwie osoby. Żeby przeżyć, muszą ze sobą współpracować, ale nie tylko ze sobą. Najlepiej by było, by każdy poziom współpracował z każdym. Wtedy stół z jedzeniem zjedzie na sam dół i jeszcze coś na nim zostanie. Problem w tym, że tej współpracy niestety nigdy nie będzie, bo element emocjonalny, który tworzy umieszczenie ludzi w takim typie więzienia, deprawuje ich i doprowadza do szaleństwa od środka. W walce o jedzenie zrobią więc wszystko, nawet zjedzą sami siebie, a już z pewnością sąsiada i współwięźnia. Platforma jest strasznym filmem nie tylko ze względu na sceny tortur i morderstw, ale i opresyjny klimat przedstawiający, co dzieje się z człowiekiem, który jest głodny i chce przeżyć. Produkcja więc znakomita dla fanów Terrifiera, aczkolwiek raczej pozbawiona elementów komediowych.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA