CANNIBAL HOLOCAUST. Co mają wspólnego Indianin, Żyd i CZŁOWIEK
Najprawdopodobniej gdybym nie obejrzał filmu Ruggero Deodato, nigdy by mi takie porównanie do głowy nie przyszło, bo w domyśle zakłada, że kategoria „CZŁOWIEK” nie zawiera w sobie ani Żydów, ani Indian, a więc nacji, które zostały przez CZŁOWIEKA poddane gruntownemu holokaustowi. Celowo piszę słowo CZŁOWIEK w całym tekście wersalikami, by podobnie jak Deodato wyodrębnić je z kulturowych stosów nacji, tradycji i innych pozabiologicznych naleciałości. Skuteczność wpływu na emocje hiperrealistycznej formy produkcji Deodato dosłownie miażdży mój nawykły do etycznych rozkmin czerep. Reżyser znakomicie oddzielił owo pojęcie CZŁOWIEKA jako subiektywną kategorię do oceny od ras, moralności i wszelkich kulturowych zasad. Dopiero wtedy można się przekonać, kim są ludzie, gdy uświadomi im się, że świat to ich piaskownica, mogą w niej robić, co tylko zechcą i nikt ich nigdy za to nie ukarze.
Później wyjaśnię, o co chodzi mi z tymi Żydami i Indianami i przede wszystkim, co ich łączy. Teraz zacznijmy jednak od początku, żeby chociaż w jednej dziesiątej tekst ten mieścił się w filmoznawczych kryteriach. Dla tych, którzy jeszcze nigdy nie widzieli Cannibal Holocaust (w polskiej wersji zupełnie nietrafiony tytuł Nadzy i rozszarpani), treść filmu może okazać się dość schematyczna. Bo oto kilkoro oszalałych na punkcie realistycznej dokumentalistyki filmowców, z reżyserem Alanem Yatersem na czele, wyrusza do kolumbijskiej dżungli, żeby badać odseparowane od cywilizacji, skonfliktowane ze sobą plemiona kanibali (Yacumo, Yanomamo, Shamatari) i jak to bywa w horrorach, ślad po nich ginie. Na poszukiwania zaginionych wyrusza profesor antropologii Harold Monroe wraz z doświadczonymi przewodnikami Chaco i Miguelem. To, co znajdzie, czyli nagrane przez reporterów taśmy z ich wyprawy do amazońskiej dżungli, niesamowicie nim wstrząśnie i każe się poważnie zastanowić, kto we współczesnym świecie naprawdę jest prawdziwym barbarzyńcą.
Treść Cannibal Holocaust wydaje się nieco sztampowa, lecz tu o wizualną formę idzie, a nie filozoficzne dialogi. Właściwie od początku wiadomo, że zaginieni filmowcy nie żyją. Znani są także sprawcy. Zamordowali ich dzicy i pogańscy Indianie. Niejasne pozostają jedynie motywy. Według Deodato byłoby to jednak wielkie uproszczenie rzucić hasłem – dziennikarze zostali zjedzeni przez Indian-ludożerców, bo to dzikusy i nie znają zasad cywilizowanego świata.
Podobne wpisy
Deodato stara się obalić mit panujący w zachodnim sposobie myślenia, według którego skłonność do wyrządzania krzywdy innym zależy od poziomu kultury, ogólnego ucywilizowania technicznego i zdolności abstrakcyjnego myślenia. Reżyser mówi wprost. To, że ktoś zna alfabet, nauczył się chodzić na co dzień w oddychających majtkach, oficjalnie ma tylko jedną kochankę i własnoręcznie nie ukręca głów kurczakom, nie wpływa na jego naturalną skłonność do mordowania gatunkowych pobratymców, zwłaszcza gdy stworzy się ku temu odpowiednie warunki. Żyjemy w świecie nie mniej zmitologizowanym niż starożytni Spartanie. Nasze mity jednak nie opierają się na politeistycznie skonstruowanej rzeczywistości, a są zaprogramowaną kulturowo wizją tego, jaki powinien być współczesny człowiek. Jeden Bóg, jedna żona, a stos czaszek pod dywanem, które należą do ofiar, którym przecież własnoręcznie nikt nie odebrał życia. Zabrał je system, złe jedzenie, korporacyjny stres, Bóg i inne, mydlące oczy przyczyny. Językiem Freuda można by powiedzieć – uwierzyliśmy, a następnie uzależniliśmy się od poczucia, że społecznie narzucone superego stanowi istotę tego, jacy jesteśmy. Dziki nie jest ten, kto zabija, ale ten, kto nie umie zrozumieć, że robi to dla zabawy i bez biologicznego uzasadnienia.
Aby udowodnić swoją tezę, Deodato zaserwował widzowi ociekający krwią befsztyk na 16-milimetrowej taśmie. Uznał, że tylko aż tak mocne bodźce jak mordowanie istot żywych na ekranie potrafią otrząsnąć ludzi z ich kulturowego odrętwienia. Niestety, jeśli liczył na komercyjny sukces (w co wątpię), to się pomylił. Nakręcił kino wpisujące się w nurt kanibalistyczny, ogólnie znienawidzony, niszowy i wręcz zakazany kierunek we włoskiej kinematografii lat 70. i 80. XX wieku. Widzowie zareagowali na Cannibal Holocaust irracjonalnym lękiem. Trzeba im było walnąć mięsem prosto w twarz, ale najwidoczniej nie aż tak mocno. Deodato musiał się liczyć z tym, że większość odbiorców i tak nie zrozumie filmu. Mogło go jednak zaskoczyć pociągnięcie do odpowiedzialności karnej i zakazanie projekcji filmu w kilkudziesięciu „cywilizowanych” krajach. Szykany nie ominęły również operatora kamery, Sergio D’Offiziego. Co za populistyczna, zakłamana propaganda.
Mną Deodato faktycznie wstrząsnął. Z początku cała moja złość skupiła się oczywiście na nim jako wyuzdanym CZŁOWIEKU, pseudoartyście i skurwysynie – tak go nazwałem, a aktorów jeszcze gorzej. Po jaką cholerę dopuścił do mordowania na ekranie zwierząt? Inaczej się nie dało? Musiał aż tak zadbać o aspekt formalny swojego dzieła? Wciąż słyszę w uszach krzyk rozcinanego żywcem koati. Maluch długo się bronił przed nożem. Walczył, bo czuł i ból, i śmierć. To był pokaz niepotrzebnego okrucieństwa, dokładnie jak znęcanie się nad Indianami w wykonaniu szukających sensacyjnego materiału zaginionych reporterów. Teraz, kiedy emocje trochę opadły, rozumiem, że sytuacja zwierząt w Cannibal Holocaust jest paralelna z losem mieszkańców dżungli.
Kolejna ofiara, żółw, akurat nie mogła nic powiedzieć, chociaż jeszcze po odcięciu głowy jego łapy długo się poruszały. Świnia zginęła szybciej, lecz najpierw została skopana, bo trzeba było pokazać wyższość białej skóry. Rozcinanie czaszki małpki także robi wrażenie, chociaż akurat w tym przypadku kamera ukrywa się w zaroślach, a dodatkowo mocno trzęsie. Ten zabieg zwany found footage ma zwiększyć realistyczny dramatyzm w całym filmie poprzez symulację dokumentalnej formy produkcji. Blair Witch Project to przy tym jak objadanie się lodami waniliowymi, podczas gdy sąsiad przy stoliku obok cały już rytualnie wysmarował się śmierdzącym zleżałą krwią tatarem i jeszcze się z tego cieszy.