WZGÓRZA MAJĄ OCZY. Na przekór regułom filmu grozy

Remake klasycznego horroru z lat 70. wprowadzany do kin w samym środku wakacji nie może zapowiadać niczego ciekawego – ot, żelazne prawo sezonu ogórkowego. Niczego dobrego nie może także wróżyć „młody, obiecujący reżyser” – to stary wybieg wielkich wytwórni. Ba, nikt nie powinien spodziewać się rewelacji wybierając się na horror bez znanych nazwisk w obsadzie, horror z pozbawionym ostatnio intuicji Wesem Cravenem na fotelu producenta oraz horror, którego dystrybutor zwleka z pokazem prasowym do ostatniej niemal chwili. Wzgórza mają oczy wpisują się w system powyższych reguł z jednym tylko zastrzeżeniem: są one od tych reguł wyjątkiem.
Podobne wpisy
Na Wzgórzach… naprawdę można się przestraszyć – i dla fanów gatunku to stwierdzenie powinno być jedyną rekomendacją. Z tym, że . Wzgórza mają oczy największy niepokój sieją na początku – gdy przeciwnik pozostaje jedynie cieniem złowrogo przemykającym się przez kadr. Nerwowo poruszająca się kamera, dość intrygująco naszkicowane postacie, stacja benzynowa na odludziu i jej demoniczny właściciel składają się na bardzo obiecujący wstęp dobrego filmu grozy. I nic dziwnego, wszak na tym etapie produkcja Cravena jest zaskakująco wyważona: doskonała realizacja idzie tu w parze z umiejętną grą tym, co w horrorze straszy najbardziej – niedopowiedzeniem. Wzgórza mają oczy dość twórczo posiłkują się owym „niewiadomym” osiągając mistrzostwo szczególnie w sferze dźwiękowej. Sala kinowa z dobrym systemem nagłaśniającym jest w tym wypadku wręcz niezbędna. Skrzypnięcia, sapnięcia, stukoty i pojękiwania, dopływające z różnych stron sali kinowej, skutecznie potęgują napięcie, szczególnie, że dość rzadko ujawniają widowni swe filmowe pochodzenie. Niestety poziom adrenaliny dość szybko sięga tu szczytów, po to tylko by w drugiej połowie makabrycznego spektaklu spaść z nich z wielkim hukiem zwiastując widowni koniec niepokojów. A strach znika wtedy, gdy twórcy postanawiają przejść wreszcie od słów do czynów – od subtelnego niedopowiedzenia w absolutną dosłowność.
Druga połowa filmu to wszak ni mniej ni więcej tylko wysokobudżetowa, sprawnie zrealizowana, hollywoodzka rzeźnia. W ruch idą tu siekiery, kilofy, toporki, śrubokręty, strzelby, kije baseballowe, noże i rewolwery. Ujawniają się także tajemniczy wrogowie. Tym razem funkcję czarnego żniwiarza pełnić będą zmutowani i wyrzuceni poza krąg cywilizacji ludożercy – nieprzyjemny dla oczu chodzący i gryzący efekt lekkomyślnych prób na poligonie jądrowym. Chcąc przetrwać na pustyni, wykształcili oni w swych szeregach wdzięczną świecką tradycję: oto zwabia się nieświadomych turystów na głuchą pustynię, przedziurawia się im opony, unieruchamia, rozpoczyna polowanie, a następnie przerabia na filety. I gdy już kamera pokaże w zbliżeniu pierwszego z kanibali, gdy imponująca paleta narzędzi agresji pójdzie w ruch, gdy poleje się krew, a wątroba wyjdzie na wierzch przestanie być strasznie. Zrobi się niesmacznie. I choć nigdy nie jest tak niesmacznie, żeby nie można było w czasie scen gore zajadać banana (czego przykładem co bardziej doświadczeni w materii filmowej starsi panowie krytycy), to jednak raz rzucony czar bezpowrotnie pryska. Po doskonałym początku, Wzgórza mają oczy stają się przeciętnym amerykańskim straszakiem. Tak jakby zapału starczyło tu realizatorom tylko na pierwszą połowę filmu, a całą resztę trzeba już było tylko dokręcić – z konieczności i według uniwersalnego, amerykańskiego klucza, korzystając z obfitych zapasów sztucznej krwi.
Wszystko to nie zmienia faktu, że Wes Craven i jego „młodzi, zdolni reżyserzy” mieli nie tylko oczy, ale także nosa. Wzgórza… znacząco wyrastają ponad przeciętny amerykański film grozy, wyprzedzając poziomem i realizacją wszystkie produkowane masowo horrory dla młodzieży. Mają więc Wzgórza rozliczne jasne i ciemne strony, jednak ani przez moment nie ocierają się o parodię i niezamierzony czysty nonsens. A to w dzisiejszym hollywoodzkim kinie grozy i tak bardzo, bardzo dużo.
Tekst z archiwum Film.org.pl (18.07.2006)