Jedna ze słynniejszych komedii romantycznych w historii w sposób wyjątkowy nie pasuje do naszych czasów. Jak by nie patrzeć na tę miłosną historię, będącą parafrazą opowieści o Kopciuszku, nie da się nie zauważyć, że jest ona przede wszystkim zwykłą historią prostytutki, która musi wykorzystywać swoją seksualną atrakcyjność, by zapewnić sobie lepsze życie. Dzisiejsze ruchy feministyczne z pewnością nie przepuściłyby okazji do zmieszania z błotem pomysłu powstania filmu na modłę Pretty Woman. Na skutek licznych skandali obyczajowych, które ujrzały światło dzienne za sprawą ruchu MeToo, wiele zmieniło się w postrzeganiu kobiety w kinie. Dzisiaj płeć piękna nie jest już przedmiotem, całkowicie podporządkowanym męskiej dominacji, ale podmiotem, z lubością podkreślającym własną autonomię. Dzisiejsza kobieta częściej przejmuje inicjatywę, nie czekając na zdanie partnera. Po co miałaby stać na ulicy, żerując na najniższym instynkcie, skoro drzwi do kariery stoją przed nią otworem? Mówię to oczywiście z ironią, wiedząc, że bardzo trudno jest podważyć zasadność istnienia najstarszego zawodu świata. Niemniej nie ma w nim niczego, co wpisywałoby się w popularyzowany w mediach model współczesnej, wyemancypowanej kobiety.
Wiem, fakt jest taki, że już wkrótce dostaniemy nową, bo aktorską, wersję słynnego filmu animowanego Disneya. Aczkolwiek jestem niemalże pewien, że niektóre elementy zostaną zmienione, ponieważ tak jak w przypadku reszty filmów tego zestawienia, Dumbo nie mógłby się pojawić dzisiaj w swym pierwotnym kształcie. Chodzi oczywiście o wrony, przyjazne ptaszyska pojawiające się na drodze głównego bohatera, które są dość czytelnym przedstawieniem Afroamerykanów w najbardziej stereotypowym ujęciu. Lider ptaków nazywa się nawet Jim Crow, co nawiązuje do regulacji prawnych odnoszących się do segregacji rasowych, utworzonych po wojnie secesyjnej. Stawiam dolary przeciw orzechom, że w nowym Dumbo albo wrony będą pozbawione ciężaru społecznej metafory, albo nie będzie ich w ogóle.
Ten zapomniany już nieco film postapokaliptyczny z młodym Donem Johnsonem w roli głównej ma jedną bardzo wyraźną cechę, która zapewniła mu długowieczność. Jest nią bezkompromisowość, a poniekąd nawet wulgarność w podejściu do newralgicznego tematu społecznego. Reżyser, ukazując skutki nuklearnej wojny, nakierowuje nowo powstałe społeczeństwo na realizację jednego celu – zaspokajania pierwotnych instynktów, w tym seksualnego. Dlatego powojenna przyszłość to miejsce szczególnie nieprzyjemne dla kobiet. Czasem rutynowy gwałt to najlżejsza ujma, jaka może w tym świecie spotkać przedstawicielki płci pięknej. Oliwy do ognia dolewa bardzo wymowna końcówka filmu, z której wynika, że dla mężczyzny (w przyszłości) cenniejsze od kobiety jest zwierzę. Dlatego Chłopiec i jego pies zapisali się w historii kina science fiction jako jeden z najbardziej seksistowskich filmów. Zrealizowanie go dzisiaj obraziłoby niejedną świadomą swej wartości kobietę, bez względu na wynikającą z tej wizji umowność.
W tym wypadku nie mam absolutnej pewności, czy klasyczny już thriller z Jodie Foster i Anthonym Hopkinsem w rolach głównych nie zdołałby powstać we współczesnych warunkach. Tyczy się on bowiem uniwersalnego tematu brutalnej zbrodni, który co do zasady nie ma określonych norm, gdyż jest odbiciem nieograniczonych pokładów ludzkiego zła. Aczkolwiek jeden aspekt tego filmu może wzbudzić wątpliwości, gdy weźmie się pod uwagę dzisiejszą wrażliwość pewnych grup mniejszościowych. Już w chwili premiery dało się słyszeć, że środowiska transgenderowe były oburzone tym, w jakim świetle film przedstawia osoby borykające się z problemem płciowej tożsamości. Przypomnę, że główny złoczyńca filmu, Buffalo Bill, jest mężczyzną, który zabija kobiety po to, by „przebrać się” w ich skórę. Już zdrowy rozsądek podpowiada, że stawianie znaku równości między przeciętną osobą transpłciową a seryjnym mordercą jest etykietkowaniem zbyt daleko posuniętym. Niemniej, jeśli Milczenie owiec wzbudziło w tym aspekcie kontrowersje na początku lat 90., to boję się nawet pomyśleć, co mówiono by o filmie dzisiaj.
Ta nieco zapomniana i niewinnie wyglądająca komedia z lat 80. to tak naprawdę jeden z najmocniejszych typów tej listy. Gdy przyjrzymy się bowiem opisowi fabuły, nie można mieć najmniejszych wątpliwości, że film kompletnie nie pasuje do dzisiejszych warunków polityczno-społecznych. W czym rzecz? Bohaterem filmu jest Mark, młody student Harvardu, pochodzący z dobrej rodziny, acz cechujący się wyjątkową przebiegłością. Wiedząc o tym, że musi sam opłacić swoje studia prawnicze, postanawia ubiegać się o stypendium. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jedynym stypendium, do którego może (teoretycznie) startować, jest to przeznaczone dla Afroamerykanów. Decyduje się na kuriozalne oszustwo – stosując w nadmiernej ilości tabletki do zaciemniania skóry przybiera „kostium” osoby czarnoskórej. To, co kiedyś mogło z powodzeniem funkcjonować w sferze żartu, dziś stanowiłoby zarzewie skandalu. Patrząc, jak palącą kwestią jest dziś dążenie do zniwelowania barier rasowych, czego odbiciem jest badanie częstotliwości i charakteru występów aktorów rasy innej niż kaukaska, można wysnuć wniosek, że scenariusz Rasowego stypendysty zostałby dziś przez producentów z miejsca odrzucony.