Filmy SCIENCE FICTION, w których giną WSZYSCY bohaterowie
Powiedzmy, że takie rozwiązanie nie jest szeroko przyjęte w kinie science fiction, że w finale lub nawet w trakcie całego filmu kolejni bohaterowie giną, tak że na końcu nie pozostaje nikt. Odbiorcy fantastyki raczej chcą się utożsamiać z żywymi postaciami, a nie trupami w mauzoleum wielkich odkrywców, herosów i naukowców. Są jednak filmy, które łamią to w pewnym sensie tabu – nawet bardzo blockbusterowe filmy, co się zdarza jeszcze rzadziej. W blockbusterach zwykle pozostawia się furtkę na kolejne części, a śmierć głównej postaci, zwłaszcza gdy była ona lubiana przez publiczność, zamyka tę drogę do stworzenia franczyzowego uniwersum. Zacznijmy więc od typowego blockbustera, który zaskoczył mnie tym typem zakończenia, gdzie nikt nie żył długo i szczęśliwie.
„Łotr 1”, 2016, reż. Gareth Edwards
Czytałem wiele opinii widzów na temat tej pierwszej, niezależnej od głównego wątku fabularnego, historii. Duża część z nich nie przewidywała innego zakończenia niż śmierć głównych bohaterów. Ja wręcz przeciwnie, ale teraz już wiem, że byłoby to nielogiczne, gdyby przeżyli. Jak można by wtedy włączyć ich do głównej sagi? Nakręcić dodatkowe sceny i wkomponować w część IV? Bez sensu. Tak więc, gdy oddział bohaterów szturmował imperialną bazę na planecie Scarif, został w końcu zabity, postać po postaci. Na szczęście Jyn w ostatniej chwili przekazała plany rebeliantom, zanim Wielki Moff Tarkin odpalił superlaser Gwiazdy Śmierci, spalając powierzchnię globu. Scena śmierci Jun Erso i Cassiana Andora naprawdę potrafi zrobić wrażenie.
„W stronę Słońca”, 2007, reż. Danny Boyle
Przynajmniej ich misji nie zdradzę. Liczy się to, że napotykamy naszych bohaterów na podróżującym w stronę słońca statku Ikarus II. Łatwo się więc domyślić, że ta podróż jest przygodą bez szansy na powrót. A w jej trakcie bardzo egzotycznych charakterologicznie bohaterów spotykają przeróżne, potworne, psychodeliczne i osobliwe zdarzenia. Do końca ma się nadzieję, że jednak chociaż Robert Capa przeżyje, ale byłoby to nielogiczne. Nasza chora gwiazda zostaje uleczona, a astronauci zamieniają się w proch, wcześniej, za sprawą nadnaturalnych sił, jak i w finale – Capa. Ktoś jednak przeżywa. Ostatnia scena rozgrywa się na Ziemi. Świeci słońce, chociaż wokoło jest zimno i wszędzie zalega śnieg. W oddali majaczy kopuła opery w Sydney, a kobieta z dwójką dzieci ogląda, co tak jasno i ciepło świeci na niebie.
„Apollo 18”, 2011, reż. Gonzalo López-Gallego
Nie jest to film z Tomem Hanksem, w którym na końcu następuje szczęśliwe zakończenie. Zabieg found footage przesądza losy bohaterów. Apollo 18 opowiada o przerażającej kosmicznej wyprawie, podczas której załoga faktycznie dociera na Księżyc, ale niedługo potem zaczyna się dramat. Flaga załogi znika, odkrywają martwych Rosjan, a obce formy życia udają księżycowe skały. Załoga zostaje zepchnięta na granicę szaleństwa, usiłując wrócić na Ziemię, walcząc nie tylko z obcymi, ale także z własnym rządem, który miał morderczy plan na tę wyprawę. Nie przewidywał powrotu załogi Apollo 18.
„Pod”, 2015, reż. Mickey Keating
Fabuła tego niezależnego horroru SF jest prosta. Dwójka rodzeństwa decyduje się pojechać do chaty w lesie, gdzie znajduje się ich załamany psychicznie brat. Ma konkretny powód. Twierdzi, że w piwnicy przetrzymuje pewne tajemnicze stworzenie, a rząd jest z tym powiązany. I tak zaczyna się powolne usuwanie pionków z szachownicy. Giną wszyscy, aż w finale, gdy kamera z wolna ukazuje wizerunki martwych ludzi, żeby widz był pewien, że wszyscy nie żyją, nagle zza rogu wyskakuje stwór i atakuje kamerzystę.
„Melancholia”, 2011, reż. Lars von Trier
Pamiętam, że podczas seansu w Kinie Pod Baranami było dosłownie duszno, tak Lars von Trier potrafił zbudować klimat. Melancholia to sadystyczne ponad 130 minut odroczonego cierpienia, tortur za pomocą 1000 ran. Trier nakręcił coś, w czym jest mistrzem, czyli historię dysfunkcyjnej rodziny, której źródłem jest Justine (Kirsten Dunst), zmagająca się z depresją i nieudanym małżeństwem, mieszkająca w wielkiej posiadłości swojej siostry Claire (Charlotte Gainsbourg). Na dokładkę gdzieś tam na niebie istnieje zbuntowana planeta, trafnie nazwana Melancholią, powodująca wypieranie atmosfery z Ziemi oraz jej niestabilność elektryczną. Podobny jest związek depresji Justine z jej rodziną. Bohaterowie nie tylko nie mogą oddychać z powodu końca świata, ale i dlatego, że funkcjonują w chorym otoczeniu. Widz musi sam wybrać, co jest bardziej niszczące, chociaż niewątpliwie koniec związany z katastrofą kosmiczną nastąpi szybciej.
„Piąty wymiar”, 2009, reż. Christopher Smith
Wydarzenia w czasie, oglądane przez bohaterkę z różnych perspektyw – swojej, ofiary i swojej, mordercy. Pomysł bardzo ciekawy, a realizacja wciągająca. Najpierw jesteśmy świadkami tego, jak Jess (Melissa George) i jej przyjaciele są ścigani przez zakapturzonego zabójcę. Potem czas płynie tak nieoczekiwanie, że Jess nagle wraca tam, gdzie cały pościg się zaczął, ale tym razem patrzy jakby z zewnątrz na sytuację. W miarę jak liczba ofiar rośnie, Jess odkrywa, że utknęła w pętli czasu, wielokrotnie zabijając swoich przyjaciół i próbując uciec mordercy. Tak więc główni bohaterowie giną, ale Jess w końcu wraca na ląd, jakby w końcu uciekła. Problem w tym, że zabiła swoją wersję, a więc zginęli wszyscy, łącznie z możliwością, żeby Jess kiedykolwiek mogła istnieć.
„Nie patrz w górę”, 2021, reż. Adam McKay
Można powiedzieć, że w tym przypadku śmierć bohaterów jest podwójna. Najpierw umierają ci z głównego wątku fabularnego, czyli m.in. Randall Mindy (Leonardo DiCaprio) i Kate Dibiasky (Jennifer Lawrence) wraz ze znajomymi i rodzinami. Dzieje się to spokojnie, z pogodzeniem w oczach, ale nie bez strachu. Ziemia dzięki katastrofie zostaje odświeżona, a życie po latach na nowo się rozwija. Wtedy trafiają na nią ci wybrani i następuje druga śmierć. Tym razem jest nagła, bo ludzie nie są już drapieżnikami szczytowymi. I tak, gdy widz już ma nadzieję, że jacyś bohaterowie ocaleją, chociażby Peter Isherwell, to jednak kamera robi szersze ujęcie, żeby pokazać, że grupka ocalałych przedstawicieli władz i bogaczy niegdysiejszej zepsutej cywilizacji, teraz nagich, jakby dopiero się urodzili, zostaje otoczona i zapewne zjedzona przez niedysponujące żadną inteligencją, prócz tej zdominowanej przez instynkt, stworzenia o wdzięcznej nazwie bronterauk.
„Przyjaciel do końca świata”, 2012, reż. Lorene Scafaria
Spokojny, kameralny obraz, który od samego początku nie ukrywa, co czeka bohaterów, ale widzom to nie przeszkadza. Pokojowy nastrój produkcji ułatwia akceptację tego, co stanie się w finale. Bohaterami są Dodge Peterson (Steve Carell), który szuka towarzystwa, gdy szeroka na 120 km asteroida leci prosto na Ziemię, oraz jego sąsiadka Penny (Keira Knightley). Wyruszają oni w podróż przez całe Stany, próbując znaleźć szansę przedostania się do Anglii, gdzie Penny ma rodzinę i chce z nią spędzić te ostatnie dni. Po drodze Dodge i Penny się zakochują. I mogliby żyć długo i szczęśliwie, lecz scenariusz tego nie przewiduje. Przyjemnie jest jednak przejść z nimi tę komediową i jednocześnie dramatyczną drogę.
„Dom w głębi lasu”, 2011, reż. Drew Goddard
Ale żeby uśmiercić Chrisa Hemswortha, to trzeba mieć odwagę. Zacznę jednak od tego, że twórcy posunęli się nawet do tego, żeby spróbować uśmiercić nawet obserwującą wszystko kamerę. Stąd ta ręka, która powstaje z ziemi, rozsadza dom i rzuca się jakby na widza, a następnie nastaje ciemność i pojawiają się czerwone litery. Wracając do Hemswortha, to ginie on efektownie, lecz niezbyt zmyślnie. Rozpędza się na motocyklu, żeby wykonać skok życia przez wąwóz, ale roztrzaskuje się na polu siłowym. Wygląda to nie tyle strasznie, co groteskowo. Reszta bohaterów wraz z ich wrogami również kończy źle. Przeżywa, a może nigdy nie umarła i nigdy nie umrze, wielka ręka. A czym jest, odkryjcie sami.
„W podziemiach Planety Małp”, 1970, reż. Ted Post
Jeszcze raz na koniec zaznaczę, że mi przykro. Nie da się pisać takich tekstów bez spojlerowania. Muszę jednak odkryć tajemnice finałów, a zwłaszcza tak newralgiczne fakty, jak śmierć głównych bohaterów. W podziemiach Planety Małp jest sequelem Planety Małp z Charltonem Hestonem w roli głównej. Bohaterem jest tym razem astronauta John Brent, który szuka zaginionego Taylora. Znajduje go w końcu, ale sytuacja jest bardzo dramatyczna. Prócz inteligentnych małp i ich ludzkich niewolników żyje na planecie pewna sekta osobników wyposażonych w telepatyczne zdolności, która czci jako bóstwo bombę atomową, i to – jak się później okazuje – całkiem sprawną. Fabuła prowadzi nas do dramatycznego finału, w którym śmiertelnie ranny Taylor dokonuje trudnego wyboru i aktywuje bombę. Niszczy ona wszystko: sektę, cywilizację małp oraz pozostałych przy życiu ludzi-niewolników.