Filmy SCIENCE FICTION, od których nie można się ODERWAĆ
Styczniowy tekst o Filmach science fiction, które można oglądać bez końca, a dokładniej ja mógłbym oglądać bez końca, wspomina zaledwie połowę wartych uwagi produkcji. Dlatego powstała druga część, niejako suplement, gdzie zebrałem całą resztę tytułów przeróżnie ocenianych przez krytyków i widzów, mających jednak siłę, by przykuć do ekranu, a także pozostać na językach jako temat niekończących się dyskusji i sporów. Przyznam się, że niewiele mnie one obchodzą. Ważne, że z każdym seansem poniższych filmów chcę obejrzeć je jeszcze raz, a w czasie ich trwania nie jestem w stanie zejść z kanapy.
Prometeusz (2012), reż. Ridley Scott
Podobne wpisy
Ciągle pytam i odpowiedzi sensownej nie dostaję: dlaczego Ridley Scott miałby zostać więźniem 8. pasażera Nostromo i nie nakręcić wyjaśniającej i stawiającej nowe pytania kontynuacji? Bo widzowie tak chcą? Nic bardziej mylnego. Saga o Ksenomorfie powinna się rozwijać. Tamten rozdział jest zamknięty w czasach, w których się wydarzył. Ale w tym zestawieniu nie analizuję, dlaczego filmy są dobre albo złe, tylko dlaczego nie można się od nich oderwać, a to do końca nie jest związane z ich obiektywnie rozpatrywaną wartością. Prometeusz przykuwa do fotela z kilku powodów. Po pierwsze: jest wizualnie świetny, zwłaszcza w aktywnym 3D. Obejrzenie początkowej sekwencji w trójwymiarze, siedząc na kanapie, jest organoleptycznie przemiłym doświadczeniem. Po drugie: jest rytmiczny, to znaczy fabularnie i montażowo ma dobrze rozplanowany wstęp, rozwinięcie i kulminację, co wciąga, ponieważ mimo licznych nieścisłości i nieracjonalnych postępków bohaterów owa rytmika produkcji przykuwa uwagę, odpowiada na intuicję. Chce się po prostu zobaczyć, co będzie dalej. Mentalnie czuje się harmonię w obrazie Scotta. Mam nadzieję, że zrozumieją ten argument zwłaszcza ci, którzy pasjonują się malarstwem, fotografią i grają na instrumentach muzycznych. Po trzecie: każdego fana sagi o Ksenomorfie, więc również i mnie, przykuwają do ekranu nowe odpowiedzi i nawiązania, które Scott przemyca w Prometeuszu. Zdziwiona wyobraźnia, w której archetyp Obcego nie ma swojego stwórcy ani domu, co jest nielogiczne, budzi się na nowo i z niecierpliwością oczekuje finału.
Nowy początek (2016), reż. Denis Villeneuve
Rytm filmu został zaprojektowany podobnie jak w Labiryncie. Z tym że tam czeka się na wyjaśnienie, kto jest mordercą, a tu – kim są obcy i w jakim celu przybyli. Jak w większości tego typu bazujących na suspensie produkcji, samo rozwikłanie intrygi okazuje się gorsze niż zawiązanie akcji. Ewidentnie scenarzystom brakuje pomysłów, jeśli chcą coś wymyślić sami, bez wsparcia adaptowanych powieści czy komiksów. Ambitnych tytułów spod ręki Villeneuve’a również ten problem dotyczy, jednak co do Nowego początku czy Labiryntu powiedziałbym, że przy końcu następuje lekki spadek jakości w stosunku do procesu budowania fabularnej tajemnicy czy intrygi. Villeneuve jest więc mistrzem suspensu, za którego pomocą tak potrafi omotać świadomość widza, że ten wybaczy filmowi nawet niewielkie wahnięcia w montażu, logice oraz słabsze pomysły na zakończenie. Najwidoczniej reżyser ma świadomość, jak ukrywać swoje potencjalne błędy – tym bardziej kino Velleneuve’a przyciąga uwagę.
Seria Powrót do przyszłości (1985–1990), reż. Robert Zemeckis
Aż cisną się na usta słowa: dzisiaj już się takich filmów nie robi – lekkich, a jednocześnie pełnych tajemnicy, niezobowiązująco, a jednak mądrze, racjonalnie i bez patosu opowiadających o uniwersalnych wartościach, a co najważniejsze, działających wybitnie rozrywkowo. Cała seria Powrót do przyszłości trzyma poziom. Nie jestem w stanie wybrać, która z części byłaby najlepszym przykładem do tego zestawienia, więc traktuję je jako całość, od której nie można się oderwać. Dlaczego? Odpowiedź jest banalnie prosta. Skoro dzisiaj już takich filmów się nie robi, trzeba bez końca oglądać te stare, sprawdzone. A wehikuły czasu niekoniecznie muszą prowadzić do zagłady ludzkości albo pooglądania sobie obrazów, jak marnie jako cywilizacja kończymy. Wehikuł czasu sprawdza się na niewielkich dystansach czasowych. Robert Zemeckis, niewątpliwie wrażliwy człowiek, dobry rzemieślnik, który aż tak nie żeruje na prostych emocjach u widza jak Steven Spielberg, stworzył w Powrocie do przyszłości filmowy świat zawierający kod do gustów widza niezależnie od wieku.
Zakazana planeta (1956), reż. Fred M. Wilcox
Lata 50. kojarzą się dzisiejszym widzom z raczkującą fantastyką, głównie pod względem efektów specjalnych. Zawieszone na linkach latające spodki wypełnione zielonymi ludzikami z Marsa, wielkie potwory stworzone przez promieniowanie gamma, oczywiście wywołane przez ZSRR, gumowe maski jako główny element charakteryzacji, analogowy montaż efektów specjalnych i wielokrotnych ekspozycji, malowane ręcznie tła, studyjna realizacja większości scen itp. Oczywiście utyskiwanie na to, że tak kiedyś było, logicznego sensu nie ma. Jedynie z perspektywy obecnej techniki filmowej produkcje science fiction kręcone w latach 50. wyglądają osobliwie, a czasem śmiesznie. Są jednak wyjątki. Zakazana planeta jest jednym z nich. Po raz pierwszy widziałem ją w grudniu 1989 roku w cyklu Perły z lamusa, jeszcze na czarno-białym telewizorze. Bałem się wtedy straszliwie, gdy wielki potwór stworzony przez Krelli zaatakował statek kosmiczny dowodzony przez komandora Adamsa (Leslie Nielsen). Od tamtego czasu nie jestem już w stanie policzyć, ile razy widziałem Zakazaną planetę. Wciąż traktuję ją jako pierwszy film science fiction, który jest idealnie zbalansowany – to znaczy mimo że wykorzystuje staromodną realizację, przetrwał wizualną próbę czasu, więc może nadal cieszyć, a pod względem treści ciekawie, wielowątkowo i dojrzale przedstawia popularnonaukową tematykę, miejscami o wiele lepiej niż kino w XXI wieku.