Dobrze się stało, że Arnold Schwarzenegger został pozytywnym terminatorem. Chociaż jego rola w pierwszej części okazała się dla jego kariery legendarna, to właśnie zmiana z negatywnego na pozytywnego bohatera przyniosła mu kilkudziesięcioletnią popularność pośród milionów widzów, która będzie trwała jako kultowa długo po jego śmierci. Sądzę, że każdy kinoman, a równocześnie zjadacz popkultury, zna Terminatora: Dzień sądu na pamięć, a mimo to ciągle chce go oglądać, chociażby dla tekstów Schwarzeneggera. Dlaczego? Kluczem jest uczłowieczony Terminator oraz idealnie dopasowany do postaci robota Arnie. Bez wątpienia w historii kina nie było drugiego takiego blaszaka, z którym tak doskonale charakterologicznie zgrałby się aktor, szczęśliwie wykorzystując swój grubo ciosany styl odtwarzania postaci filmowych, wynikający ze swojego artystycznego niedoświadczenia. Dzisiaj, po 30 latach, Schwarzenegger ciągle gra Terminatora, a jego dramatyczna grubokościstość nabrała kilku dodatkowych odcieni szarości.
Gdyby nie starożytna filozofia grecka, a potem Philip K. Dick, pewnie Matrix by nie powstał. Pomysł Wachowskich nie jest zatem ani odkrywczy, ani przede wszystkim nowy, za to jego realizacja jest obłędna i nadal taka pozostaje. Może kiedy minie jeszcze z 20 lub 30 lat, ktoś odważy się zrobić remake. Póki co jednak byłby to karkołomny pomysł, ponieważ Matrix jeszcze się nie zestarzał. Jest wiele elementów, z powodu których da się Matrixa oglądać bez końca, a także podczas każdego seansu ciężko robić coś innego, np. gotować. Jest sporo filmów, które mogą służyć jako tło do różnych czynności i widz nic nie traci. W przypadku Matrixa tak nie jest – przynajmniej w moim przypadku. Próbowałem, kiedy był nadawany w telewizji, np. robić coś innego: czytać, gotować, pisać, grać, ale co chwilę przerywałem aktualnie wykonywaną czynność i wciągałem się w akcję. Takie zajęcia jak gotowanie czy czytanie z pewnością na takich przerwach mogą ucierpieć. Akcja Matrixa jest tak skonstruowana, że nie znosi konkurencji.
Długo nie mogłem się przekonać do Marvelowskiego MCU i serii Avengers, głównie przez Hollywoodzki patos oraz szablonowe postaci niektórych superbohaterów, którzy są członkami grupy Avengers i jak na złość nie chcą umrzeć. Pewną zmianę w moim podejściu wniosła Wojna bez granic, ponieważ niemal jak powiew świeżości w całym wszechświecie zjawił się Thanos. Ze względu na jego postać, i może trochę Iron Mana, stałem się fanem tej części sagi. Niezmiernie mnie też ucieszył i przepełnił nadzieją koniec filmu, kiedy nareszcie Marvelowskie uniwersum się nieco przewietrzyło i umarli ci superbohaterowie, którzy nieprzerwanie stali mi na drodze. Za cenę dezintegracji Spider-Mana zaakceptowałem nawet obecność Kapitana Ameryki z całą tą jego kapitalistyczną, górnolotną otoczką. Niestety moja radość ze spokoju w galaktyce i pięknego wschodu słońca, którego promienie odbijają się na twarzy Thanosa, nie trwała długo. Marvel nie byłby sobą, gdyby w niesprawiedliwy dla intelektu widza sposób nie przywrócił Spider-Mana do życia. Niemniej Avengers: Wojna bez granic zawsze przykuwa mnie do ekranu, żebym mógł podziwiać nietuzinkowe sposoby zdobywania kamieni nieskończoności przez Thanosa.
Przyznaję, że nieco się ociągałem, żeby obejrzeć tę hiszpańskojęzyczną wersję Cube, gdyż powstało już sporo filmowych kopii opartych na podobnej zasadzie i żadna z nich nie dorównywała pierwowzorowi. W końcu jednak zmobilizowałem się, żeby zobaczyć chociaż fragment, i do samego końca nie wyłączyłem telewizora. Porównanie do Cube nie oddaje w najmniejszym stopniu charakteru i sensu Platformy. Krytycy zapewne zarzucą filmowi zbyt jawne wygłaszanie socjalistycznych haseł – dzisiaj są nazywane lewackimi przez katonarodowe środowiska. Nic takiego się nie wydarzyło, ponieważ europejscy filmowcy potrafią mówić o sprawach ważnych i wielkich ze skromnością oraz, co najważniejsze, bez patosu. Świat zaprezentowany w Platformie, tak wizualnie prosty i enigmatyczny, jest inteligentnym przyczynkiem dla świadomości, żeby po swojemu odpowiedziała sobie na wszystkie postawione w filmie pytania, a zaręczam, że odpowiedzi twórcy podają niewiele. Ciekawe, czy też tak mieliście – im więcej poziomów zaliczają bohaterowie, tym bardziej cała historia wciąga, a ciekawość, co dzieje się niżej, nie daje spokoju.