FILMY O ZDERZENIU KULTUR. Jak ogień i woda, jak róża i lilia…
4. Historia Rut (The Story of Ruth, 1960), reż. Henry Koster
Ekranizacje wątków biblijnych często są irytujące ze względu na moralizatorski ton, ale Historia Rut – mimo iż także jest moralitetem – wywołuje przeważnie pozytywne reakcje. Istotnie film – choć nie ma dziś statusu żelaznego klasyka – spotkał się z aprobatą krytyków. Chwalono staranną realizację, dobre aktorstwo i bardzo uczciwe podejście zarówno do starotestamentowych przekazów, jak i historycznych realiów. Źródłem inspiracji dla scenarzysty Normana Corwina była Księga Rut, opisująca dzieje rodu Dawida. Konflikt tworzy się w wyniku istnienia dwóch odmiennych religii reprezentowanych przez dwie krainy – Moab i Judeę. W pierwszej rządzi kult kamiennego boga Kemosha, któremu składane są ofiary z dzieci. Tytułowa Rut jest kapłanką w świątyni Kemosha. Jej zadaniem jest przygotowanie małych dziewczynek do rytuału i prowadzenie ich pod nóż ofiarny. Wkrótce – za sprawą judejskiego rzemieślnika – poznaje inną religię i zaczyna wątpić w sens składania ofiar z ludzi.
Henry Koster (właśc. Herman Kosterlitz), z pochodzenia niemiecki Żyd, zaczynał reżyserować w kraju rządzonym przez Adolfa Hitlera. Kwestią czasu była jego przeprowadzka do Stanów, gdzie okazał się bardzo zręcznym reżyserem (czterdzieści filmów w ciągu trzydziestu lat). Historia Rut to dziełko niesłusznie zapomniane, bardzo miłe dla oka, całkiem nieźle obsadzone. Zwraca uwagę Jeff Morrow, który debiutował w Szacie (1953) Kostera, lecz całkiem nieźle spisała się także Elana Eden, odtwórczyni tytułowej roli. Dziwić może, dlaczego nie rozwinęła kariery, bo miała ku temu warunki. Myślę, że dzisiaj takie filmy mają jeszcze większą wartość niż dawniej, bo udowadniają, że realizacyjny rozmach można osiągnąć bez cyfrowych efektów i dynamicznej akcji. Poza tym historia tutaj zaprezentowana jest wyjątkowo atrakcyjna i może podobać się widzom w każdym wieku, zarówno katolikom, jak i ateistom. Zresztą świat chrześcijański nie został przedstawiony w sposób jednoznaczny. Pełno w nim hipokryzji i nienawiści. Prawo też bywa okrutne – bałwochwalstwo jest karane ukamienowaniem, a zwyczaj zwany lewiratem, choć bazujący na dobrej koncepcji, może przynieść więcej szkody niż pożytku.
5. Człowiek zwany Koniem (A Man Called Horse, 1970), reż. Elliot Silverstein
Podobne wpisy
Dużo powstało znakomitych filmów, w których człowiek bliższy naszej kulturze poznaje zwyczaje północnoamerykańskich Indian. Złamana strzała (1950), Bezkresne niebo (1952), Run of the Arrow (1957), Mały wielki człowiek (1970), Jeremiah Johnson (1972), Ucieczka Ulzany (1972), Ludzie z gór (1980), Tańczący z wilkami (1990), Czarna suknia (1991), Ostatni Mohikanin (1992) – jest tego tyle, że można robić osobne zestawienie. Uznałem jednak, że do dzisiejszego zestawu wybiorę tylko jeden film o Indianach Ameryki Północnej. Człowiek zwany Koniem to dzieło mocne, bezkompromisowe, trzymające się zasad realizmu. Pomysłu dostarczyła Dorothy M. Johnson, także autorka Człowieka, który zabił Liberty Valance’a. W 1950 opublikowała opowiadanie A Man Called Horse i już osiem lat później przerobiono tę historię na jeden z odcinków serialu Wagon Train, a rolę Konia zagrał Ralph Meeker. To była nawet dość wierna adaptacja, bo podobnie jak w książce główny bohater pochodził z Bostonu i zasymilował się z plemieniem Kruków. W filmie Elliota Silversteina jest nieco inaczej.
Richard Harris wcielił się w postać brytyjskiego lorda, Johna Morgana, dziedzica wielkiej fortuny, który zapragnął bardziej ekscytującego życia. Wybrał się do Ameryki na łowy, zatrudnił do pomocy jakichś ochlaptusów i… poznał uroki Dzikiego Zachodu z całym jego okrucieństwem i cierpieniem. Został niewolnikiem Siuksów, którzy ze względu na jego błyszczące, jasne włosy nadali mu przydomek Koń. Zdobycie szacunku wojowniczego plemienia, a zarazem wyzwolenie się spod ich jarzma będzie się wiązało z ogromnym cierpieniem, którego symbolem w filmie jest „rytuał ślubowania”. Ten rytuał nie został wymyślony przez filmowców ani autorkę książki, lecz ma swoje źródło w rzeczywistości (pod koniec dziewiętnastego wieku został zakazany). Scena, w której główny aktor jest podwieszony na wbitych w ciało hakach, powstała przy udziale Johna Chambersa (Planeta małp), który przygotował dla Richarda Harrisa protezę klatki piersiowej. Film uderza autentyzmem – zachowanie bohaterów i aktorstwo są wiarygodne, a większość indiańskich ról (z wyjątkiem Judith Anderson) została odegrana przez rdzennych mieszkańców Ameryki mówiących w języku Siuksów. Powodzenie tego dzieła dało zielone światło dla sequeli, realizowanych już przez innych reżyserów, ale wciąż z Richardem Harrisem w tytułowej roli, i znów przy współpracy ze scenarzystą Jackiem DeWittem.
6. Samuraj i kowboje (Soleil rouge, 1971), reż. Terence Young
Opisany wyżej melodramat Sayonara opowiada losy Amerykanów w Japonii, teraz przyszła kolej na film o przygodach Japończyka w Stanach Zjednoczonych. Dzieło osadzone w ciekawym okresie, gdy kraj samurajów powoli otwierał się na świat, natomiast amerykański Zachód zaludniony był przez wojowniczych Indian oraz wyjętych spod prawa rewolwerowców (wbrew polskiemu tytułowi kowbojów tu jednak nie ujrzymy). Tytuł francuski (Soleil rouge), włoski (Sole rosso) i angielski (Red Sun) oznaczają czerwone słońce, co ma oczywiście wskazywać na Japonię – kraj wiśni i wschodzącego słońca. Urodzony w Szanghaju brytyjski reżyser Terence Young zrealizował ten film w koprodukcji francusko-włoskiej, w hiszpańskich plenerach (Almería, Grenada) i z udziałem międzynarodowej obsady. W pociągu, gdzieś na Dzikim Zachodzie, dochodzi do incydentu – bandyci nie tylko kradną pieniądze z sejfu, ale i przywłaszczają sobie samurajski miecz, który jest darem dla prezydenta USA od cesarza Japonii. Mało tego, jeden ze strażników przybocznych japońskiego ambasadora zostaje zabity i dla drugiego z samurajów kwestią honoru jest odzyskać miecz i pomścić śmierć towarzysza.
Toshirô Mifune (Siedmiu samurajów, 1954) i Charles Bronson (Siedmiu wspaniałych, 1960) stanowią mimowolny duet, by schwytać zdradzieckiego, pozbawionego skrupułów zabójcę. Alain Delon (Samuraj, 1967), wcielający się w postać poszukiwanego killera, zalicza jeden ze swoich najbardziej zaskakujących popisów. Wygląd i ubiór zabijaki wskazują na osobę schludną i wytworną, ale tak naprawdę niczym nie różni się od zwykłego bandyty. Brak mu również tego, co cechuje samurajów, czyli honoru i poczucia sprawiedliwości. Na pozór taki „crossover” wygląda jak symbol kiczu i absurdu, ale w istocie okazuje się całkiem sympatycznym westernem. Otwarte przestrzenie Andaluzji, wartka akcja, szczypta humoru i kilka wybornych scen, takich jak pojedynek samuraja z Indianinem uzbrojonym we włócznię, podwyższają poziom zainteresowania. Obsada (w tym atrakcyjna Ursula Andress) okazuje się jednym z wielu pozytywów. Amerykanie niejednokrotnie czerpali pomysły od Japończyków i vice versa, ponieważ – ze względu na dzielące ich różnice – chcieli się od siebie uczyć nawzajem, inspirować, uzupełniać. Poprzez wspólną podróż szermierza i rewolwerowca autorzy filmu przekazują, że – mimo różnic kulturowych i odmiennych charakterów – solidarność jest możliwa.
7. Dersu Uzała (1975), reż. Akira Kurosawa
„Ogień, woda, wiatr – trzej potężni ludzie”. To słowa Dersu Uzały – myśliwego, który poznał już potęgę natury. Pochodzi z plemienia Goldów zamieszkującego syberyjską tajgę. Z zupełnie innego środowiska wywodzi się Władimir Arsenjew, rosyjski eksplorator i autor książki, dzięki której Akira Kurosawa mógł raz jeszcze pokazać swoją fascynację rosyjską kulturą. To, że twórca Siedmiu samurajów (1954) interesował się rosyjską kulturą, nie było zaskoczeniem, bo już w latach pięćdziesiątych ekranizował utwory Fiodora Dostojewskiego i Maksyma Gorkiego. Ale Dersu Uzała to jeden z najwybitniejszych obrazów japońskiego mistrza – jeden z tych, które w pełni zasłużyły na swojego Oscara (pokonał m.in. Ziemię obiecaną i Zapach kobiety). Piękna i mądra opowieść o relacji opartej na wzajemnym szacunku i zaufaniu. O przyjaźni do końca życia. O podróży, która kształci i inspiruje. O przygodzie, którą z dumą i wzruszeniem można opowiadać dzieciom. Na koniec łzy same cisną się do oczu, mimo iż finał nie jest wielkim zaskoczeniem. Przecież już w początkowych scenach Arsenjew szuka grobu przyjaciela…
Jurij Sołomin i Maksym Munzuk wcielili się w przeciwstawne osobowości, reprezentujące dwa światy: miasto i dżunglę. Znaczna większość akcji toczy się w plenerze, gdzie Dersu Uzała okazuje się bardzo pomocny. Ale tajga to nie jest kraina dla bardzo starych ludzi, więc wkrótce tunguski myśliwy przeniesie się do miasta. Tutaj z kolei Arsenjew jest w swoim żywiole, więc na nim spoczywa odpowiedzialność za przybysza ze wschodu. Wydana w 1923 roku powieść została dwukrotnie zekranizowana. Najpierw przerobił ją Agasi Babajan na początku lat sześćdziesiątych. Wersja Kurosawy i Jurija Nagibina (współautora scenariusza) mogłaby w ogóle nie powstać, bo porażka filmu Dodes’ka-den (1970) doprowadziła reżysera do próby samobójczej i utraty zaufania potencjalnych inwestorów. Ostatecznie jednak twórca Straży przybocznej (1961) przekonał producentów, by zapewniono mu pełną kontrolę nad procesem twórczym. Efektem licznych trafnych decyzji jest skończone arcydzieło… „Jak ogień się gniewa, tajga długo pali się” – powiedział Dersu Uzała, a ja dodam, że film – jak ten ogień – działa intensywnie, wzbudza respekt i pozostawia widza z wyrazem głębokiego wzruszenia.