FILMY, których najlepiej nie oglądać w TOWARZYSTWIE
Wszystkie zebrane tu filmy wymagają od widza maksymalnego skupienia, nieprzeciętnych zdolności analitycznych, otwartości na to, co nie mieści się w naszym kanonie kulturowym, oraz dojrzałego spojrzenia na siebie, zwłaszcza na swoją intymność. I może przede wszystkim ze względu na tę ostatnią właściwość czy też cechę wybrane produkcje należy przeżyć samemu. Towarzystwo nawet najbliższej osoby będzie zawsze psuło ich odbiór, bo owi najbliżsi nigdy nie będą znali nas tak, jak my siebie. Ich obecność będzie rozpraszała, a nawet mentalnie blokowała przed wyciągnięciem tych najbardziej nieraz wstydliwych wniosków, do których uświadomienia poniżsi twórcy filmowi namawiają widzów. To jest właśnie ta egzystencjalna i autowychowawcza rola sztuki wizualnej. Polega ona na prezentacji kontrowersyjnych historii w ten sposób, że nawet najbardziej niedopuszczalne kulturowo ich elementy są w stanie do nas dotrzeć i poruszyć te usilnie powstrzymywane przed wyjściem na zewnątrz pragnienia. Zapraszam do seansu.
„Shoah” (1985), reż. Claude Lanzmann
Dopóki nie obejrzałem tych dziewięciu i pół godziny wspomnień, analiz, wypowiedzi ekspertów, spoglądania na to, co się stało, niemal ze wszystkich stron, często na zimno, bez emocji, maksymalnie analitycznie, moja wiedza na temat człowieka była niekompletna. Dokument Claude’a Lanzmanna jest przeżyciem, podobnie jak były dla mnie przeżyciem kilkanaście lat temu wielogodzinne rozmowy z Józefem Paczyńskim (numer obozowy 121, KL Auschwitz-Birkenau). A przeżycie to – te niewyobrażalnie mocne słowa, które bombardują umysł przez tyle godzin – musi zostać przetworzone w samotności. Co naziści wzięli z przeszłości? Treść praw, które wydawali, np. wykluczenie Żydów z życia publicznego, zakaz małżeństw mieszanych, zakaz zatrudniania aryjskiej służby poniżej 45 lat, dekrety o oznakowaniu, zwłaszcza żółtą gwiazdą, obowiązkowe getto, kontrolę każdego żydowskiego testamentu, wykluczającego spośród spadkobierców chrześcijan. Wiele z tych środków tworzyło się przez lata, przez ponad 1000 lat. Władze kościelne, następnie rządy świeckie, które szły ich śladem, i z tego nagromadzonego doświadczenia naziści zadziwiająco dużo czerpali. Można porównać wiele praw i dekretów niemieckich z ich odpowiednikami z przeszłości i ujawnić całkowite zbieżności nawet w szczegółach, tak jakby istniała pamięć, która automatycznie przedłużyła się na lata 1933, 1935, 1939 i dalej. Wymyślili bardzo niewiele. Nie wymyślili nawet portretu Żyda, który przejęli z tekstów sięgających XVI wieku. Propaganda, świat wyobraźni, w tym wszystkim szli przetartym szlakiem, od Marcina Lutra po XIX wiek. Niczego jeszcze tu nie wymyślili. Wymyślili dopiero wraz z ostatecznym rozwiązaniem. To był ich wielki pomysł. Zaczęli działać zupełnie inaczej. To, co się wydarzyło, kiedy przyjęto ostateczne rozwiązanie, czy raczej kiedy zajęła się nim biurokracja, rozpoczynało nowy etap w historii. A nawet tu można mówić o powolnym dojrzewaniu idei historii, logice progresji i kulminacji. Albowiem już od IV, V, VI wieku misjonarze chrześcijańscy powiadali Żydom: Nie możecie żyć wśród nas jako Żydzi. Świeccy przywódcy, którzy od późnego średniowiecza poszli ich śladem, zdecydowali więc: Nie możecie już dłużej żyć pośród nas. Wreszcie naziści zadeklarowali: Nie możecie już dłużej żyć. Były zatem trzy etapy. Pierwszy – zmiana wiary, po czym nastąpiło zepchnięcie do getta, wygnanie, a trzecim było rozwiązanie terytorialne zastosowane na terytoriach pod panowaniem niemieckim i wykluczające emigrację: śmierć, ostateczne rozwiązanie. Ostateczne rozwiązanie jest prawdziwie ostateczne, gdyż przechrzczeni mogą pozostać w tajemnicy Żydami, wygnani mogą pewnego dnia powrócić, lecz martwi nie pojawią się już nigdy więcej. Musiałem zacytować wam tę wypowiedź z dokumentu wygłoszoną przez amerykańskiego historyka Raula Hilberga.
„Tamte dni, tamte noce” (2017), reż. Luca Guadagnino
Tak znienawidzony obecnie Armie Hammer i partnerujący mu Timothée Chalamet stworzyli ponadczasowy duet mężczyzn, których łączy uczucie niemal doskonałe – mentalne i erotyczne w jednym. Harmonijne w świecie, który nie rozumie takiej równowagi. Tamte dni, tamte noce jest filmem reminiscencyjnym, sentymentalistycznym. Warto go przeżyć samemu, przypominając sobie te wszystkie relacje z przeszłości, które nigdy już nie wrócą, a odcisnęły na nas piętno, tym większe, że zawsze muszą pozostać w ukryciu, bo jeśli się z nimi odkryjemy, nasz realny i poukładany świat może się rozsypać. Pytanie, co jest lepsze – żyć, nie będąc sobą, czy odważnie zburzyć fasadę, zedrzeć maski i sprawdzić, kto faktycznie przy nas pozostanie, jeśli powiemy o sobie prawdę. Najpierw jednak, jak bohaterowie filmu, powinniśmy nauczyć się mówić i patrzeć na siebie prawdziwie w zaciszu, bez ludzi, wspomagając się tak pobudzającymi sumienie i wyobraźnię produkcjami filmowymi.
„Ludzka stonoga 3” (2015), reż. Tom Six
Z każdym filmem o wstrząsającym pomyśle złączenia ludzi układami pokarmowymi Tom Six przesuwał granicę, aż większość widzów, nawet tych, którzy skusili się na obejrzenie Ludzkiej stonogi 1, odpadła przy drugiej części. Reżyserowi jednak było mało i wkroczył na szersze wody – zapragnął stworzyć stonogę jeszcze dłuższą, chociaż to jedynie wierzchołek góry lodowej, jeśli chodzi o to, co dzieje się w zakładzie karnym pokazanym w trzeciej części cyklu. Tak więc Ludzka stonoga 3 nie jest filmem na randkę, bo druga połówka pomyśli sobie, że może chcemy z nią zrobić to samo, co Tom Six z więźniami. Nie jest to również film do oglądania w towarzystwie i zajadania przy tym paluszków, bo wszyscy uciekną przy pierwszej lepszej scenie wycinania jąder z worka mosznowego. Ludzka stonoga 3 to po prostu ponadczasowe dzieło do samotnej kontemplacji własnych wizualnych granic.
„Zmartwychwstanie Adama” (2008) reż. Paul Schrader
Jeff Goldblum w roli Adama wszedł na sam aktorski Parnas, ponieważ bez przerysowania ukazał, jak człowiek z pozycji psa może nauczyć się, kim mógłby być, gdyby odważył się psem nie być. Może to i pokrętne, nielogiczne, antynomiczne i zboczone, lecz dopiero bycie psem ratuje przed całkowitym szaleństwem w perspektywie, że światem rządzi szalony zwyrol w roli Boga, skoro dopuścił do eksterminacji Żydów i innych narodów, czego naziści nie zdążyli zrobić, a komuniści zaczęli o wiele wcześniej niż hitlerowcy. Wiele scen w Zmartwychwstaniu Adama jest tak mocnych, że skonfrontować się z nimi lepiej w samotności. Ja przynajmniej tak bym wolał, bo obecność kogoś obok, gdy Adam np. udaje psa, jest wręcz zawstydzająca. Wprawiające w zakłopotanie jest to, że można odnaleźć artystyczne piękno w tego typu prezentacji aktorskiej. A potem jak przyznać się do tego przed kimś, kogo wrażliwość nie dopuszcza takiego zwyrodnienia?
„Tokyo Decadence” (1992), reż. Ryû Murakami
Żeby zrozumieć ten film, trzeba bardzo mocno wgłębić się w świat przedstawiony bez żadnego tabu, a można to zrobić jedynie samotnie. Może wtedy doświadczy się tego specyficznego podejścia do seksu, niemal mechanicznego, prezentowanego przez reżysera. Seks w wydaniu Japończyka jest zimny, niepodniecający, ale paradoksalnie działa na wyobraźnię. Uruchamia te jej części, które ukrywamy przed światem, które chcielibyśmy uwolnić, lecz nie pozwala nam na to społeczny konwenans. O ile wtedy byłoby łatwiej żyć? Z drugiej strony Tokyo Decadence jest filmem znakomicie uświadamiającym widzowi, czego może nie chcieć, jeśli zobaczy to wystarczająco realistycznie. Jest taka scena w filmie pokazująca uległość. Mężczyzna podkłada miskę pod krocze kobiety, a ona wypełnia ją własnym moczem. Potem wycofuje się w uniżonej pozie, wlekąc po ziemi naczynie, po czym siada na jego zgarbionych plecach inna kobieta w seksownej bieliźnie. Każe mu wypić wszystko i nie zmarnować żadnej kropli. On się opiera, ale tłumaczy swój sprzeciw tym, że pije tylko siki kochanki, która na nim siedzi, a nie żadnej obcej. Kobieta pluje mu do miski. Dostaje więc mocz połączony ze śliną, która pełni rolę rytualnego ochrzczenia uryny, żeby była zdatna dla tego mężczyzny do wypicia. Niedługo po tym geście facet zaczyna pić jak spragniony pies.