FILMY, których najlepiej nie oglądać w TOWARZYSTWIE

„Nocny portier” (1974), reż. Liliana Cavani
W Nocnym portierze z pewnością nie wszyscy zaakceptują połączenie nazistowskich symboli i historii pobytu w obozie z prezentacją relacji seksualnej opartej na bardzo specyficznie rozumianej przemocy. Ona (Lucia), więźniarka, on (Max), oficer SS, obydwoje czuli się winni, dlatego urządzili sobie w mieszkaniu Maxa minicelę koncentracyjną. W role strażników wcielili się koledzy z wojska Maxa Aldorfera. Kiedy skończyło się jedzenie, słabi i bladzi wciąż uprawiali seks, traktując go jak pożywienie. W końcu zdecydowali się wyjść w nocy, by nie umierać jak zagłodzone zwierzęta. Każde z nich nareszcie było sobą. Lucia ubrała koszulkę łudząco podobną do tej, którą dostała od Maxa w obozie, a on przywdział swój dawny mundur oficera SS. Doskonale wiedzieli, co ich czeka, skoro jednak zdecydowali się żyć razem, i to z taką przeszłością, musieli też razem umrzeć. Zginęli na moście, zastrzeleni jak na ironię przez Berta, tancerza, który przeżył obóz, bo umiał „dogodzić” nazistom. To jedynie fragment, kluczowy, lecz wycinkowy, fabuły. Reszta jest równie straszna i erotyczna zarazem, odstręczająca i podniecająca, a przy tym symboliczna. Warto ten film przeżyć samotnie, żeby uniknąć niewygodnych pytań towarzystwa. Nie wszyscy przecież muszą czuć się komfortowo, kiedy półnaga Charlotte Rampling pokazuje „Heil Hitler”.
„Pianistka” (2001), reż. Michael Haneke
Michael Haneke uwielbia eksperymentować z wytrzymałością widza. Jest pod tym względem znacznie inteligentniejszy niż Lars von Trier, inteligentniejszy, bo potrafi obrazami tak głęboko wejść w umysł odbiorcy, że ten zaczyna się obawiać sam siebie. Erika Kohut jest bohaterką o osobowości głęboko zmysłowej, niezaspokojonej i paradoksalnie wypełnionej poczuciem winy z tego powodu. Jestem bardzo ciekawy, jaki odsetek kobiet, a jaki mężczyzn potrafi się z nią utożsamić. Intuicja podpowiada mi, że płci męskiej może być zadziwiająco dużo. Poza tym do samotnego przeżycia i przypomnienia sobie własnych doświadczeń namawia już sam główny motyw – erotyczna relacja ucznia i nauczycielki. Ile przeżyliśmy takich marzeń w rzeczywistości, a ile w nas ciągle tkwi jako wywołujące poczucie wstydu, więc skrywane w największej tajemnicy?
„Imperium Zmysłów” (1976), reż. Nagisa Ôshima
Jeśli seksualność jest drogą, to Imperium zmysłów doskonale ją pokazuje. Niekoniecznie jest to droga na szczyt będący orgazmem. Z pewnością jednak jest to droga bez powrotu. Patrząc na ludzką seksualność, jeśli ją uwolnimy od wpływu kultury, religii i konwenansu, będzie to seksualność progresywna, której zdrowym przejawem jest eksploracja coraz to nowszych sfer erotycznych. Nieważna jest tu płeć, nieważny konkretny rodzaj seksu. Ważne jest za to zaspokojenie wcześniej skonstruowanych pragnień, których realizacja wiąże się z drugim człowiekiem. Nie chcę oczywiście nikogo namawiać do zakończenia drogi rozwoju seksualnego w ten sposób, w jaki zrobili to bohaterowie, jednak warto razem z reżyserem chociaż kilka kroków na niej zrobić. Może wtedy dokonamy jakiegoś spektakularnego odkrycia na swój temat, a nasze życie posmakuje innej szczęśliwości niż ta wykonywana z przyzwyczajenia. Rzecz jasna, proponuję samotny seans dzieła Nagisy Ôshimy.
„Zenek” (2020), reż. Jan Hryniak
Produkcja ta znalazła się w tym zestawieniu ze względu na pewną wstydliwą właściwość niektórych ludzi – ukrywają oni bowiem miłość do disco polo, bo to dyshonor tak otwarcie w towarzystwie pokazać, że zna się twórczość Zenka Martyniuka. Nakręcono więc dla nich nawet film, którego samotny seans może poskutkować tym, że zapoznają się z początkami kariery twórcy przeboju Życie to są chwile. Oczywiście zrobią to samotnie, bo ilość tzw. obciachu w dawnych czasach stadionowego piractwa kasetowego jest naprawdę wielka. Może nawet odnajdą w młodości Zenka wiele elementów ze swojego dorastania, a czasem nie warto o nim opowiadać, jeśli nie chce się narazić na śmieszność, zwłaszcza jeśli towarzystwo składa się z ludzi urodzonych po 90. roku. Z wcześniejszymi można się jeszcze porozumieć, bo sami przeżywali to samo. Każdy jednak na swój indywidualny sposób, więc może również nie chce się dzielić wspomnieniami. Przypomnę też, że Zenek w młodości słuchał sporo muzyki, która dzisiaj uchodzi za tani pop. Czyżby więc disco polo na nim wyrosło?
„Nasze matki, nasi ojcowie” (2013), reż. Philipp Kadelbach
Życie młodych narodów, zwłaszcza tych, które niedawno wyzwoliły się spod jarzma jakichś totalnych ustrojów politycznych, jest zawsze przepełnione mitami. No, może społeczność USA jest tu wyjątkiem, bo u nich mityczna jest już sama flaga państwowa. W przypadku jednak takich demokracji jak Polska nasze mity, martyrologie i quasi-religijne wierzenia złączone z bytem państwowym są bardzo silnie zakorzenione, bo kiedyś, za czasów totalnych, chroniły naszą tożsamość, jakkolwiek było to irracjonalne. Jeśli więc zapragniemy odtworzyć w towarzystwie tak kontrowersyjny historycznie i politycznie miniserial jak Nasze matki, nasi ojcowie, może on spotkać się ze sporym niezrozumieniem, a może nawet sprzeciwem. Sugerowałbym seans z naprawdę wypróbowanymi ideologicznie osobami albo samotne zapoznanie się z produkcją, a potem sięgnięcie do książek historycznych, tylko nie tych spod ręki pana Roszkowskiego, bo możemy jeszcze bardziej zamieszać sobie w głowie. Nie byliśmy krystalicznie czyści, a antysemityzm jest w naszym narodzie zakorzeniony bardzo głęboko. Ma setki lat tradycji, a przed wojną chcieliśmy nawet wykorzystać nazistów, żeby usnąć Żydów z naszego państwa. II wojna światowa boleśnie zweryfikowała te plany, chociaż niestrudzeni komuniści w latach 60. powrócili do pomysłów deportacji Żydów z Polski. Z przedstawieniem AK w serialu nasze towarzystwo również może mieć problem, a co bardziej zajadli nie zostawią suchej nitki na samych Niemcach, chociaż są przedstawieni w produkcji bardzo negatywnie.