Filmy, które są jak SENNE KOSZMARY
Pomimo postępującego rozwoju nauk i technologii wciąż nie do końca rozumiemy specyfikę i znaczenie sennych marzeń i koszmarów. Ich znaczenie, przyczyny oraz rola odgrywana w naszych życiach do dziś stanowią przedmiot licznych badań i odmiennych teorii. Sny są fascynującym i nierzadko przerażającym doświadczeniem, a pojawiające się w nich obrazy potrafią nawiedzać nas przez długi czas. To niezwykle intymne i na ogół trudne do opisania przeżycia; podobny efekt mogą wywołać także niektóre filmy. Dzieła, których twórcy umiejętnie operują oniryzmem i surrealizmem, mogą nie być łatwe w odbiorze, ale nie taki im przyświeca cel. Mają one oddziaływać przede wszystkim na zmysły, nie na rozum. Dziwaczna podróż, w którą nas zabierają, nie musi być przyjemna, ważne, żeby okazała się pamiętna. W tym artykule wybrałem kilka tytułów, których seans z różnych powodów przywodzi mi na myśl senny koszmar. Były to wyjątkowe filmowe doznania, pełne niejednoznaczności i wewnętrznego niepokoju. Niektóre z nich osiągnęły ten efekt odrealnioną formą, inne nietypową narracją – wszak senne mary przybierają rozmaite formy, mniej lub bardziej oczywiste. To oczywiście wysoce subiektywny tekst, zachęcam was do podzielenia się własnymi propozycjami kolejnych tytułów.
Mandy
Wystarczy pierwszy rzut oka na plakat Mandy, żeby wyzbyć się jakichkolwiek wątpliwości w kwestii formy tego filmu. Dzieło Panosa Cosmatosa ogląda się jak dwugodzinny nocny koszmar przeniesiony na ekran prosto z jakiegoś udręczonego umysłu. Począwszy od oderwanego od reszty świata miejsca akcji przez przerażające nadprzyrodzone wątki aż po fantasmagoryczną formę. Skąpane w czerwieni kadry, pozornie przypadkowe (i niekiedy animowane) przebitki i hipnotyzująca muzyka zmarłego Jóhanna Jóhannssona składają się na spektakl będący ponurą i zarazem piękną wariacją na temat znanej nam rzeczywistości. Dziwaczność tego świata współtworzą także jego postaci, między innymi protagonista (Nicolas Cage), który zaczyna film jako nieco wycofany i przymulony osobnik a kończy go jako rozszalały i uwalony krwią berserker. Jego ekranowa partnerka (Andrea Riseborough) niekiedy przypomina leśną nimfę i wytwór wyobraźni, a stojący na czele sekty antagonista (Linus Roache) kompletnie odpływa w świecie spirytualizmu, tylko momentami wychodząc z pieczołowicie budowanej roli. Pozornie przypadkowe kwestie i momenty oraz początkowa bezsilność bohatera (chyba każdy z nas przeżył koszmary, w których całkowicie nie miał siły bronić siebie albo innych) to kolejne środki, które upodabniają formę filmu do snu. Całość uzupełniają upiorni motocykliści z piekła rodem i enigmatyczny Chemik – spotkania z nimi są pełne niejasności i wprowadzają niemało dezorientacji – na próżno szukać tu prostych wyjaśnień.
Nad grobem
Nad grobem to w moich oczach bardzo niedoceniona produkcja. Mało kto o tym filmie słyszał, a garstka negatywnych recenzji na serwisie Rotten Tomatoes raczej nie zachęca do dania mu szansy. A szkoda, bo to naprawdę ciekawy tytuł z pogranicza thrillera i horroru. Już sam punkt wyjścia fabuły intryguje i budzi skojarzenia z koszmarami; w masowym grobie pod gołym niebem budzi się mężczyzna. Ze wszystkich stron otaczają go zwłoki, a jedyne, co znajduje przy sobie, to rewolwer. W pewnym momencie ktoś rzuca mu linę, a on po przedarciu się przez ciemny las trafia do jakiegoś domu. Ludzie, na których wpada, nie znają go i nie wiedzą, jak się tu w ogóle znaleźli. On sam tego nie pamięta, zostały mu tylko niejasne skojarzenia i obawy. W okolicy nie ma żadnej cywilizacji, jest natomiast masowy grób, ludzie poprzybijani do drzew i inne skrajnie niepokojące rzeczy. Postępujący chaos i sprzeczne uczucia między bohaterami utrudniają im dojście do prawdy, a sam widz jest równie zdezorientowany. Narracja Otwartego grobu przypomina pełny zamieszania koszmar wrzucający nas w sam środek przerażającej sytuacji w miejscu, które poniekąd rozpoznajemy i z postaciami przywołującymi bliżej niesprecyzowane odczucia i ślady wspomnień. Ostateczny rozwój wypadków, a także motyw cykliczności (często pojawiającej się w snach na przestrzeni czasu) skutecznie wzmacniają ten przekaz, a ostatni kadr zostawia widza z wrażeniem podobnym po gwałtownym przebudzeniu się z okropnego snu.
Southbound
Podobne wpisy
Zdarzało się wam w ciągu jednej nocy mieć kilka odmiennych snów/koszmarów, które były jednak ze sobą w jakiś sposób powiązane? Dokładnie taki jest Southbound. To pięć osobnych, ale przewrotnie zahaczających o siebie historii, rozgrywających się w pobliżu opustoszałej pustynnej autostrady. Jałowy i odcięty od reszty świata krajobraz, niewytłumaczalne zjawiska, przerażająca przemoc i brak możliwości ucieczki – miejsce akcji filmu jednym skojarzy się z biblijną wizją piekła, innym zaś z nocnymi koszmarami (albo z jednym i drugim, podejrzewam, że obraz piekła wywodzi się właśnie z potwornych snów). Ekipa reżyserów i scenarzystów bardzo świadomie bawi się tu rożnymi konwencjami horroru, budując przerażający świat, który nieustannie zaskakuje zarówno widzów, jak i bohaterów. Groteska i przewrotny humor dodają całości absurdu i niezbędnego luzu, w nie umniejszając jednak odczuwanego podczas oglądania niepokoju.
Nosferatu – symfonia grozy
Ten niemal stuletni film wciąż skutecznie straszy, jednakże prawdopodobnie w zupełnie inny sposób niż podczas swojej premiery. Współcześnie dużą siłą Nosferatu jest jego archaiczność; nierówny frame rate nadaje ruchom postaci pewną nienaturalność, a bardzo mocny makijaż aktorów, ich nadekspresja i wytrzeszczone oczy (wszystko to wymuszone przez niedoskonałość rejestracji obrazu ówczesnych kamer) sprawiają, że wyglądają one nie do końca ludzko. Brak dźwięku i liczne narracyjne niedopowiedzenia pozostawiają miejsce na własne wyobrażenia; sny również są zazwyczaj „wybrakowane”, pełne dziur w historii i niejasnych łączników między wydarzeniami. W tym filmowym doświadczeniu dużą rolę odgrywa także praca kamery, która podczas scen plenerowych bardzo sprawnie buduje poczucie prawdziwości tego posępnego świata (nawet ujęcia drzew wydają się nasycone autentyzmem i mrokiem), a w sekwencjach we wnętrzach zamku czy statku czerpie z teatralnych dokonań Maxa Reinhardta. Osobiście polecam zapoznanie się z wersją pokolorowaną; dziwaczne kolory, w jakich jest ona utrzymana, potęgują poczucie obcości towarzyszące nam podczas seansu. Swoją cegiełkę dokłada także świadomość, że oglądamy rzeczywistość zarejestrowaną sto lat temu – praktycznie wszystko, co widzimy na ekranie, już dawno zdążyło bezpowrotnie przeminąć.