search
REKLAMA
Zestawienie

Filmy, które NIE ZASŁUŻYŁY na HEJT

Tytuł trochę mylnie zakłada, że skoro są takie filmy, które nie zasłużyły na hejt, to również są takie, które na niego zasłużyły.

Odys Korczyński

24 czerwca 2024

REKLAMA

Tytuł trochę mylnie zakłada, że skoro są takie filmy, które nie zasłużyły na hejt, to również są takie, które na niego zasłużyły. Nic bardziej mylnego. Żaden film na hejt nie zasłużył, lecz na krytykę owszem. A hejt to krytyka podyktowana głównie emocjami, gwałtowna, ślepa, stosowana zwykle anonimowo i w takim specyficznym medium, którym jest Internet. Krytyka dla krytyki, często spowodowana jakimś zawodem, bo np. powstała nowa wersja filmu, nowa część serii, inna niż to, do czego fani nawykli przez lata, bo pojawili się nowi aktorzy, a ulubieni bohaterowie odeszli. W tych 10 przykładach starałem się zebrać różne rodzaje hejtu, wszystkie z gruntu niesprawiedliwe, i nieważne, jak oceniłem filmy, które takiej niechęci doświadczyły. Są produkcje uwielbiane oraz od których staram się trzymać z daleka.

„Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki”, 2008, reż. Steven Spielberg

Kilka dni temu w TV leciała część Poszukiwacze zaginionej Arki. Niestety czas nie obchodzi się z nią lekko, zwłaszcza gdy chodzi o efekty specjalne. Nadal to jednak niezły suspens i to niezapomniane wrażenie brania udziału we wspaniałej przygodzie. Z biegiem lat coraz bardziej klimatyczne, a kolejne dziesięciolecia niewątpliwie działają na korzyść serii. Dobrze pamiętam te wszystkie utyskiwania, wyklinania Spielberga, co za szmirę nakręcił, oskarżenia, że zmarnował poprzednie części cyklu, wprowadzając element kosmitów itp. A wystarczyło, żeby minęło kilkanaście lat i pojawiła się najnowsza odsłona serii, a narzekania na Królestwo Kryształowej Czaszki magicznie się skończyły. Mało tego, w tym polowaniu na czarownice jest nowa ofiara, a starą zaczęto nawet chwalić, że chyba nie była taka zła. Gdzie tu więc obiektywizm? Wszystkie części Indiany Jonesa trzymają mniej więcej ten sam poziom między 6 a 7.

„Legion samobójców”, 2016, reż. David Ayer

Przyznaję, że po Davidzie Ayerze spodziewałbym się o wiele lepszej produkcji, ale zaciekli krytycy zapominają, że to jednak komedia superbohaterska, a nie mroczny film akcji w stylu DC. Oczywiście wolałbym, żeby było mocniej, ale z drugiej strony rozrywka nie może zdradzać zbytnich pretensji do dramatu, no i każdy ma prawo zagrać Jokera. Dla Legionu samobójców Ayera sytuacja okazała się jeszcze gorsza, kiedy James Gunn zrobił swoją wersję. Wtedy to już ze starej produkcji nic nie zostało, a stopień hejtu niepomiernie wzrósł. Warto jednak spróbować ten film Ayera obejrzeć bez oczekiwań albo pomyśleć o stanie DCEU. Może wtedy jakiś wniosek zaświta.

„Sucker Punch”, 2011, reż. Zack Snyder

Zawsze będę twierdził, że jest to najbardziej fetyszystyczny film w dorobku Snydera. Fetyszystyczny. Obawiam się więc, że w środowiskach radykalnie lewicowych Sucker Punch mógł zostać uznany za obraz typowo seksistowski. Snyder jednak chciał osiągnąć coś zupełnie przeciwnego – miał zamiar nakręcić film manifestujący kobiecość. A to kontekst użytej formy seksizmu ma w Sucker Punch kluczowe znaczenie. Snyder hiperbolizuje, na tle przesady łatwiej bowiem pokazać zmagania kobiet. Tak samo został użyty ów seksizm. Na jego tle lepiej widać kobiecą manifestację, sprzeciw, walkę. To ostre przeciwstawienie dwóch światów, kobiecego i męskiego. Ubrane zostało to jednak w tak hermetyczną formę, że spotkało się z niezrozumieniem, a nawet hejtem. Mało który film w dzisiejszym kinie jest tak niestandardowy i osobliwie łączy realizm z hiperrealizmem. Sucker Punch to neopunkowa wizja sfeminizowanej anarchii, w której ciężko przejść Snyderowski formalizm stąd pewnie tak trudno o pozytywną recepcję, nawet po latach.

„Rebel Moon – Część 2: Zadająca rany”, 2024, reż. Zack Snyder

Mam solidne pretensje do Zacka Snydera, że wypuścił w takim stanie Rebel Moon – serię, która miałaby szansę konkurować z Gwiezdnymi wojnami, gdyby była dopracowana. Pewnie zostaną opublikowane wersje reżyserskie, które naprawią wiele nieprawności w montażu, reżyserii, rozłożeniu emocji itp. Okazja jednak została zmarnowana na to główne uderzenie. Rebel Moon jest jednak wciąż filmem ładnym, efektownym i nie należy mu się zrównywanie go w komentarzach z jakąś szmirą na poziomie The Room. Cały ten hejt ma mocne rusztowanie emocjonalne. Jak widać, porównania nieraz są szkodliwe, zwłaszcza do legend, mitów popkultury, w które ludzie wierzą masowo. I tak się stało z Rebel Moon, wyraźnie inspirowanej Gwiezdnymi wojnami, ale jednocześnie bardzo od niż różną. Porównania do mitów krzywdzą, bo nakładają perspektywę interpretacyjną na przedmiot interpretacji, który nie może być sprawiedliwie porównywany z ową arbitralnie wybraną legendą. Patrzymy na wydarzenia przez pryzmat legendy, bohaterów porównujemy do tych legendarnych, a nawet gdy są nimi inspirowani, to mają prawo tworzyć własną płaszczyznę znaczenia, własny świat przedstawiony. Rebel Moon nigdy nie będzie Gwiezdnymi wojnami, bo jest filmem zupełnie innym – powstałym w innych czasach, skierowanym do innego typu widza, który postrzega Kino Nowej Przygody z elementami science fiction dużo mniej bajkowo, mniej legendarnie.

„Nieśmiertelny II: Nowe życie”, 1991, reż. Russell Mulcahy

Pamiętajcie, że cały czas obracamy się w grupie filmów z pogranicza wielkiego kina i tego bardzo niszowego. Przyznaję, że nie mam pojęcia, w której grupie Nieśmiertelny jest bardziej. Niewątpliwie jednak wokół niego zaistniał kult, który nie pojawił się w drugiej części. Fani zatem wpadli w taki zachwyt, a jednocześnie zajadłość, że do dzisiaj Nieśmiertelny II: Nowe życie jest produkcją pogardzaną, mieszaną z błotem itp. Sequel Nieśmiertelnego to w istocie faktycznie nowy rozdział przygód Connora MacLeoda – uwspółcześniony, bliższy widzowi zaznajomionemu z elementami katastroficznego science fiction. Wart jest obejrzenia i zapamiętania, chociażby ze względu na ciekawą wizję przyszłości wzbogaconą o elementy noir. To, że walka tzw. nieśmiertelnych została nieco zepchnięta na dalszy plan, w niczym nie przeszkadza, o ile się nie jest twardym fanem jedynki. Zresztą tyle razy już w niej mogliśmy się zapoznać, na czym polega zasada, że „pozostać ma tylko jeden”. Wisienką na torcie jest Michael Ironside jako generał Katana, znakomity i niedoceniony antagonista z wyjątkowo banalną ksywką.

„Kobieta-Kot”, 2004, reż. Pitof

Film Pitofa jest ofiarą oczywistego hejtu i to w takim wydaniu troglodyckim. Zebrało się więc typowo męskie towarzystwo specjalistów o najwyższym przekonaniu o swojej męskości i zaczęło niewybrednie żartować z Halle Berry. Niezależnie od hejtu dzieło Pitofa ma istotne wady, lecz jako całość zapada w pamięć. W zupełności nadaje się na niezobowiązujący wieczór, jeśli tylko podczas seansu komuś nie wpadnie do głowy, żeby analizować efekty specjalne oraz grę aktorską Sharon Stone. W myśl zasady, że agresja wobec części wielokrotnie rodzi irracjonalną agresję wobec całości, myślę, że film Pitofa padł ofiarą zawodu stylem estetycznym. Może główna postać również była zbyt męska jak na kobiecą bohaterkę? Stąd tak gwałtowny sprzeciw. Krytyka scenariusza nastąpiła już niejako automatem. Obiektywnie traktując Kobietę-Kota, należałoby zarzucić jej płytkość scenariusza, ale przecież większości produkcji z superbohaterami taka jest. Zawsze powtarza się jeden schemat – zagubiony w sobie, nieakceptowany, samotny i początkowo słaby fizycznie bohater nagle dostaje szansę stania się kimś wielkim, nadludzkim. Może więc z łatwością odegrać się na prześladowcach, ale i przy okazji uratować świat przed zagładą. Nie inaczej jest z Kobietą-Kotem. Wszystko w ramach schematu znajduje się na miejscu.

„Prometeusz”, 2012, reż. Ridley Scott

Tak się składa, że przez te lata, które minęło od premiery Prometeusza, czytałem też jego pozytywne recenzje, więc nie jest tak, jak w zaklinanej przez hejterów rzeczywistości, że wszyscy mają jednakowe zdanie na temat tego filmu. Ridley Scott oczywiście nie zrobił arcydzieła, ale film artystycznie dopracowany i za to trzeba go docenić. I przy tej okazji, owego hejtu, powtórzę, że sprawdza się niemal już anegdotyczne powiedzenie, że od miłośników mydlanych oper gorsi są tylko nabożni fani wszelkiej maści produkcji science fiction. Jak się czegoś uczepią, to w ich nerdowskiej świadomości nie zadzieje się już do końca życia nic, zupełnie nic jak u pantofelków. A przecież Prometeusz jest filmem tak wypełnionym symboliką i tajemnicami. Wielka głowa w komorze z pojemnikami z czynnikiem mutagennym (czarna maź), księżyc LV-223, którego nazwa w nieprzypadkowy sposób łączy się z Księgą Kapłańską w Starym Testamencie, jak się ma do niego mityczny Prometeusz oraz zapłodnienie do tej pory bezpłodnej dr Elizabeth Shaw (Noomi Rapace) i data wymuszonego porodu pośredniej formy Ksenomorfa, figura ukrzyżowanego potwora, rytuał ofiarny poprzedzony komunią w prologu. Jakże pięknie jest odkrywać historię Prometeusza, niezależnie od idiotycznego postępowania załogi, które można rzecz jasna krytykować.

„Obcy: Przymierze”, 2017, reż. Ridley Scott

Podobnie jak w przypadku Prometeusza, niektórych decyzji załogi nie mogę wybaczyć scenarzystom. Są one po prostu nieprawdopodobnie idiotyczne z punktu widzenia profesjonalnych kolonizatorów. Scott mógł również zastąpić Wagnera jakimś mniej powszechnie znanym kompozytorem muzyki poważnej, bo do Wagnera zbyt dużo reżyserów się odnosi. To już niemal klisza. Na uwagę zasługuje jednak Michael Fassbender, jako demiurg-robot w dwóch rolach. Ridley Scott nie ustrzegł się również taniego moralizatorstwa i oczywistej metaforyki (Uranos, Tytani itp.). Na uwagę zasługują jednak wtręty erotyczne. Dawid i Walter nie bez kozery grają na flecie, co spowodowało hejt, zwłaszcza umotywowany nienawiścią do homoseksualizmu. Czy ktoś z hejterów jednak rzeczowo przedyskutował drogę Davida? Chronologiczną ścieżkę wydarzeń od 2104 roku. Wtedy USCSS Przymierze w drodze do Origae-6 wylądował na nieznanej planecie. Do roku 2122, czyli do czasu, kiedy USCSS Nostromo po odkryciu tajemniczego sygnału wylądował na księżycu w układzie Zeta 2 Reticuli, zostało jeszcze nieco lat do filmowego zagospodarowania.

„Thor: Miłość i grom”, 2022, reż. Taika Waititi

Za co hejtują najnowszego Thora? Za nietuzinkowe podejście do superbohaterskiego zadęcia. Taika Waititi nareszcie zluzował gumę i zaproponował nową ścieżkę w MCU. Thor: Miłość i grom, posiada pewną ważną cechę – PORZĄDEK W EMOCJONALNEJ NARRACJI, czego większość produkcji w Marvelowskim uniwersum nie ma. Na przykład scena otwierająca z Gorrem i jego umierającą córką była poważna do końca, to znaczy do śmierci dziecka, a dopiero potem, w oazie, nastąpiło lekkie odprężenie za sprawą Rapu. Nikt wcześniej nie rzucał tanimi żartami, a nawet żartobliwy ton rozmowy Gorra z Rapu zachował racjonalną powagę. Nie było w tym klaunowskiej slapstikowości takiej, jak np. ta bez przerwy obecna w filmach o Spider-Manie, gdzie chwila powagi natychmiast łamana jest przez jakąś infantylną gadkę którejś z postaci. Miałem wrażenie, że scenarzyści pogubili się w przyporządkowywaniu filmu do grupy wiekowej. Nie rozumiem więc, za co tak dobrze skomponowaną historię można hejtować?

„Titanic”, 1997, reż. James Cameron

Przyznaję się, że w czasach, gdy James Horner święcił triumfy swoją piosenką do Titanica, też jej słuchałem. Była inna, szeroka, nowa. Dzisiaj już można o takich piosenkach zamarzyć w filmach. Może i My Heart Will Go On jest banalne, ale bardzo charakterystyczne. Czy jednak jest ktoś dzisiaj, kto publicznie, w sensie w towarzystwie, będzie nucił piosenkę z Titanica? Ten czas minął. I paradoksalnie Titanic ma dwie twarze – z jednej strony jest opowieścią, którą trzeba docenić za kunszt. Z biegiem czasu jednak widać coraz bardziej tę drugą twarz – banalną. Można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że z tak legendarnego filmu w okolicach premiery dzisiaj niewiele pozostało, prócz obciachowości. Sprawdźcie liczbę memów z pamiętną sceną na dziobie okrętu. Film Camerona nie przetrwał próby czasu, a wręcz stał się synonimem melodramatycznego kiczu. Problem w tym, że to nie powód na odbieranie Jamesowi Cameronowi talentu.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA