INDIANA JONES I KRÓLESTWO KRYSZTAŁOWEJ CZASZKI (2008). Recenzja pozytywna
Kiedy pojawiły się pierwsze wzmianki o przygotowaniach do czwartej odsłony jednej z najsłynniejszych serii przygodowych w historii kina, trudno mi było w to uwierzyć. Nie dlatego, że – wzorem pozostałych – nie wierzyłem, że 65-letni Ford podoła roli (co do tego, że da radę, nie miałem wątpliwości), chodziło tu raczej o sposób, w jaki zawsze traktowałem słynną trylogię. Ostatnia część zawitała do kin, kiedy miałem trzy lata, Indianę Jonesa znam tylko z seansów w telewizji oraz serialu o przygodach archeologa za czasów jego młodości. Dotychczas traktowałem go jako element mojego dzieciństwa – pierwszy filmowy bohater; postać, którą zawsze będę wspominał z sentymentem. Trylogia należy do ścisłej czołówki moich ulubionych filmów rozrywkowych, wielokrotnie oglądanych to na starych kasetach video, to na DVD, to w kolejnych powtórkach telewizyjnych, czy wreszcie w warszawskim Iluzjonie, gdzie puszczana była na nieco zniszczonej już taśmie. Tymczasem nagle okazało się, że Indy powróci, że historia bohatera znanego mi od dzieciństwa jeszcze się nie skończyła, a jego nową przygodę obejrzę pierwszy raz w kinie. Nie mogłem uwierzyć w powrót Indiany po tylu latach. A jednak jest – oto i on: starszy, bardziej doświadczony, ale… to wciąż ten sam Indiana, jakiego znałem od prawie dwudziestu lat.
Królestwo Kryształowej Czaszki rozpoczyna się na pustyni w Nevadzie, znanej głównie ze słynnej Strefy 51. Mamy rok 1957, trwa zimna wojna, Amerykanie drżą na myśl o zagrożeniu bombą atomową. Indiana Jones wraz ze swoim współtowarzyszem zostaje porwany przez Sowietów, którzy chcą, aby wskazał im pewną rzecz ukrywaną przez amerykański rząd. Naszemu bohaterowi udaje się uciec, jednak nawet wtedy nie pozbywa się kłopotów – będąc w kręgu podejrzeń FBI, zostaje usunięty z pracy. Wtedy pojawia się Mutt – nastolatek, który zna dobrego przyjaciela Indiany, profesora Oxleya. Okazuje się, że ten zaginął, pozostawiając za sobą jedynie tajemnicze notatki dotyczące słynnego artefaktu – Kryształowej Czaszki, która ma zapewniać niewyobrażalną władzę. Chłopak chce znaleźć profesora oraz matkę, która znikła wraz z nim, i prosi naszego archeologa o pomoc. Indy i Mutt wyruszają więc śladami profesora, wkrótce odkrywając, że po piętach depczą im Sowieci, zainteresowani posiadaniem potężnej mocy Czaszki.
Jest to chyba najbardziej naładowana akcją część przygód Indiany. Niemal przez dwie godziny seansu dzieje się bardzo dużo, w bardzo szybkim tempie i bardzo efektownie. Spielberg doskonale zna potęgę dzisiejszych efektów specjalnych, dlatego w tej odsłonie dał się ponieść wyobraźni, wrzucając bohaterów w coraz to bardziej spektakularne przygody. Jednakże z tym wiąże się jedna z poważniejszych wad filmu. Otóż zapewne wszyscy dobrze pamiętają zabawną, choć niedorzeczną scenę ze Świątyni zagłady, w której bohaterowie skaczą z samolotu na pontonie. Jest w Królestwie Kryształowej Czaszki kilka równie naciąganych momentów, przy których aż trudno uwierzyć w niesamowite szczęście Indiany i spółki. Większość scen akcji mieści się jednak w granicach prawdopodobieństwa, a przynajmniej w granicach, jakie wytyczyły wcześniejsze części. Poza tym świat Jonesa zawsze miał tę lekkość i poczucie humoru, dzięki którym bohaterom udawało się przetrwać nawet w najcięższych sytuacjach, więc na wszelkie niedorzeczności i absurdy można tu przymknąć oko. Wtedy to Królestwo… poziomem rozrywki nie będzie różniło się wcale od poprzednich odsłon – mamy tu równie świetny (czasem autoironiczny) humor, szalone pościgi i walki.
Ich realizacja jest zresztą naprawdę fantastyczna, bo nawet jeśli ingerencja komputera jest dość widoczna, to nie przeszkadza to cieszyć się rozgrywającą się na ekranie przygodą. Dopiero dzięki dzisiejszym efektom możliwe są równie skomplikowane i niesamowite sceny jak walka wśród tysięcy dzikich mrówek czy pościg przez dziką amazońską dżunglę. Takie chwile pozostawiają po sobie mocne wrażenie, a jest tego jeszcze więcej, wolę jednak nie zdradzać za wiele, gdyż nie chciałbym psuć nikomu przyjemności z seansu, który co chwila obfituje w jakieś niespodzianki. Dodam tylko, że miejscami Królestwo… gatunkowo zahacza o tematy, których byśmy się po serii nie spodziewali.
Jak już wspominałem na początku, nigdy nie wątpiłem w możliwości Harrisona Forda. I teraz z dumą mogę powiedzieć, że miałem całkowitą słuszność. Aktor, mimo sześćdziesiątki na karku, trzyma się znakomicie, a jego Indiana nie stracił nic ze swojego humoru, inteligencji i optymistycznego usposobienia. W jego gestach i ruchach nie widać żadnego zmęczenia, nie sprawia wrażenia staruszka, który musi podołać ciężkiemu zadaniu. Nie, Ford portretuje Indianę jako człowieka wciąż pełnego energii, siły i gotowego do najcięższych i najniebezpieczniejszych zadań. I co najważniejsze – widz w pełni mu wierzy. Bardzo szybko zapomniałem o wieku naszego bohatera, bo dla mnie wciąż pozostał tym samym człowiekiem, którego znam z wcześniejszych filmów. Podobnie sprawa ma się z Karen Allen, która co prawda jest teraz znacznie starsza (choć nie widać tego po niej aż tak mocno), ale jej bohaterka wciąż ma w sobie mnóstwo werwy i życia. Szkoda tylko, że nie ma w tej części tak dużo ekranowego czasu, ile miała w Poszukiwaczach…, jednak dobrze było ją zobaczyć po raz kolejny – to jedna z moich ulubionych postaci z trylogii.
Podobne wpisy
Nowi bohaterowie na szczęście również sprawują się całkiem nieźle. Cate Blanchett w negatywnej roli jest znakomita, nawet jeśli nie tak niejednoznaczna jak dr Elsa Schneider w Ostatniej Krucjacie. Ray Winstone jako jeden z przyjaciół Indiany jest natomiast postacią całkiem zabawną i świetnie wpasowującą się w lekką przygodową konwencję historii. Największe obawy wzbudzał we mnie jednak już od pierwszego zwiastuna bohater grany przez Shię LaBeoufa. Wciąż nie jestem przekonany do tego aktora, mimo że żadnego z jego występów nie mogę uznać za nieudany. W Królestwie Kryształowej Czaszki gra Mutta Williamsa – młodego chłopaka w popularnym w latach 50. buntowniczym stylu, który nosi czarną skórzaną kurtkę i jeździ wielkim motocyklem, a jego największym życiowym sukcesem jest fakt, iż zdecydował się rzucić szkołę. Jest to dość ciekawa postać, gdyż zdaje się być całkowitym przeciwieństwem Indiany, który wiedzę ceni ponad wszystko.
LaBeouf jednak tylko częściowo wykorzystuje potencjał tej całkiem sympatycznej przecież roli, a za to częściej powtarza swoje poprzednie dokonania: z Niepokoju i przede wszystkim z Transformers. Przez to trudno mówić o jakiejś specjalnej sympatii do jego bohatera, mimo iż jest obok Indiany najważniejszą postacią. Mam nadzieję, że do następnej odsłony dojrzeje już jako aktor, bo na razie nie jest w stanie udźwignąć brzemienia, jakim na pewno obarczą go twórcy – zastępcy Indiany Jonesa. Niełatwo mi teraz sobie wyobrazić, żeby to on – zamiast Forda – miał być centralną postacią kolejnego filmu. LaBeoufa jednak nie przekreślam, bo wykonał niezłą robotę, choć nie do końca satysfakcjonującą.
Oglądając Królestwo Kryształowej Czaszki, odniosłem smutne wrażenie, jakby twórcy żegnali się z postacią najsłynniejszego filmowego archeologa. Indiana to już klasyczny bohater, który swoje przeżył i musi przekazać pałeczkę komuś innemu. Czwartą odsłonę traktuję więc jako zamknięcie jego historii, mimo iż jestem pewien, że jeszcze ujrzymy tego bohatera w filmie, choć już nie w głównej roli. Z ulgą jednak muszę stwierdzić, że czwarta część dorównuje poprzednikom, wciąż trzyma poziom trzech wcześniejszych filmów, nawet jeśli wprowadza do serii nieco innego klimatu. Jednak, co najważniejsze, Królestwo… jest idealnym przykładem tego, jak powinno wyglądać kino rozrywkowe: jest inteligentnie, zabawnie, postaci są barwne, dzieje się dużo i efektownie, i co również ważne – film ten ma niesamowity, przygodowy klimat i magię, które charakteryzowały dotychczasową trylogię. I mam nadzieję, że za tych kilkanaście lat będę wspominał go z sentymentem, na równi z poprzednikami.
Tekst z archiwum film.org.pl (18.05.2008).