REBEL MOON – CZĘŚĆ 2: ZADAJĄCA RANY. „Diuna” dla ubogich [RECENZJA]
Niedawno gremialnie stawialiśmy się w kinach, by zobaczyć drugą część Diuny, głośnego widowiska science fiction. 19 kwietnia na platformie Netflix zadebiutowała z kolei druga część innego widowiska science fiction, równie głośnego, równie spektakularnego, w warstwie znaczeniowej nawet podobnego do Diuny, ale… niestanowiącego jednocześnie dla niej równej konkurencji. Rebel Moon to bowiem byt co prawda z miłości zrodzony, ale kompletnie nienadający się do kochania. Paradoksalnie… ma w sobie jednak coś podniecającego.
Patrząc pod kątem jakości Rebel Moon – Część 2: Zadająca rany, można ten tytuł uznać za dalece niefortunny. Bo owszem, jest to film, który zadaje rany. Trudno nie przejść obojętnie obok faktu, że został bardzo problematycznie napisany. Jest rzeczą dla mnie wielce kuriozalną, że druga część układa się w taki sposób, by zamiast pobudzić nasze zainteresowanie mocnym uderzeniem, przez dłużej niż czterdzieści minut wynudza nas wprowadzeniem do ponownego budowania misji i motywacji bohaterki, wspartym dość dziwnymi scenami sielanki i dożynek (!), by w końcu cały akt środkowy przeciągnąć do finału nieprzerywaną akcją. Po pierwsze zatem – złe gospodarowanie narracją.
Po drugie – ta historia jest kompletnie nieangażująca. Szczerze mówiąc, bardziej czułem ją w pierwszej odsłonie, gdy Snyder dopiero odsłaniał przed nami ten świat. Działała wówczas ciekawość. Tutaj mamy po prostu do czynienia z przydługim domknięciem wątków poprzedniej odsłony, co jednocześnie udowadnia, że podział na dwie części był sztuczny, ewidentnie dyktowany marketingowymi względami (na rękę było to pewnie decydentom z Netflixa, choć to zapewne sam Snyder ponownie nie wiedział, jak zachować się przy stole montażowym). Dowodem na to niech będą dwa wielce idiotyczne elementy fabuły – „uśmiercenie” czarnego charakteru tylko po to, by przez odpowiedni czas przywracać go do życia w drugiej części i sfinalizować to kolejną, bliźniaczą sceną przyjazdu do wioski i fatalnych w skutkach negocjacji; oraz scena, w której grupka bohaterów, siedząc przy stole, wymienia się przykrymi doświadczeniami z życia, co z technicznego punktu widzenia jest niczym innym jak… zapełnianiem filmu retrospekcjami.
Naprawdę nie wiem, co się stało z Zackiem Snyderem, ale jest on dziś cieniem twórcy, jakiego pamiętam za sprawą doświadczeń z takimi filmami jak Świt żywych trupów czy 300. Wszystko to, z czego uczynił on swoją markę, czyli slow motion i bardzo wyraziste efekty specjalne, rysują dziś jego karykaturę, zamiast budować mu pomnik. Już Sucker Punch było alarmujące, gdyż twórca dał wówczas do zrozumienia, że scenariusz może być miałki, ważne, by ponownie dało się fetyszyzować rozwałkę. Wszystko, co nie udało się w filmie z 2011, w takim Rebel Moon weszło w stadium hiperboli, oddając przed nasze oczy kicz totalny. Nie broni się tu kompletnie cała ta mitologia, jakoby był to projekt marzeń Snydera powstały z fascynacji do Gwiezdnych wojen. Powiem tak – jeśli Diuna i Gwiezdne wojny powstały ze skrupulatnie dobranych ziół, to Rebel Moon jest już tylko fusami po tej herbacie. Szukanie w tym ciepła jest bezcelowe.
Natomiast dyptyk Rebel Moon, który najpewniej już wkrótce zamieni się w trylogię, sądząc po wysłanych przez twórcę sugestiach z finału, jest tworem ze wszech miar paradoksalnym. Bardzo dobrze kojarzy mi się z tradycjami kina klasy B. Są w nim elementy, które mogą się podobać, choć w ogólnym rozrachunku połączone zostały w dalece niestosowną i niedopracowaną całość. Cóż jednak z tego, że Sofia Boutella nie umie grać, nie ma charyzmy, jeśli jednocześnie zdaje się jedną z tych heroin, które zamiast agitować feminizmem, po prostu robią swoje, wierząc w swą sprawczość. Cóż z tego, że scena dożynek wygląda dziwnie, jeśli jednocześnie… jest czymś niecodziennym, klimatycznym, czymś, czego kino science fiction nigdy w takim wydaniu i takim połączeniu nie wykorzystywało. Cały wątek feudalny jest rzecz jasna kliszą, ale w tym kostiumie zdaje się najciekawszym elementem filmu.
Chcę w ten sposób powiedzieć to, co czułem już przy pierwszym Rebel Moon. Rzetelnie do rzeczy podchodząc, to film kiepski i nie da się tego inaczej określić. Ale to jednocześnie film, który niczym mnie nie obraża. A odwołując się raz jeszcze do wątpliwego tytułu – to film, który owszem, zadaje rany, ale one… nie bolą.
Wydaje się więc ponad wszelką wątpliwość, że Rebel Moon to nic innego jak film z kategorii gulity pleasure. Wiemy, że jest zły, ale czerpiemy trudną do zdefiniowania satysfakcję podczas jego oglądania. Też tak mam i się z tym nie kryję. Snyder chyba nieświadomie i trochę przypadkowo, zamiast majestatycznego widowiska stającego w szranki z Gwiezdnymi wojnami, stworzył ewidentne popłuczyny po nich, które jednak mieszczą się w tej samej kategorii dobra, co pospolita kanapka z masłem. Nie ma na niej dodatków i warstw, które tak skrupulatnie dobieramy zwykle i które wydłużają proces trawienia, natomiast nie zmienia to faktu, że ma ona coś, co w chwili przyrządzania jest nam potrzebne – energię.