search
REKLAMA
Zestawienie

Filmowe ROZCZAROWANIA 2019

Jacek Lubiński

30 grudnia 2019

REKLAMA

Le Mans’66

Lubię klimaty ludzi popychanych do ekstremum. Także gnieciona na wielkim ekranie blacha wyścigowych aut jest z reguły dobrym widowiskiem, zostawiającym daleko w tyle nudną z perspektywy widza codzienność takich zmagań. W dodatku Christian Bale w obsadzie to zawsze gwarancja jakości. I rzeczywiście, Ford v Ferrari (tytuł oryginalny, który mówi wszystko, więc na diabła było go zmieniać?) to nieco staroświecka produkcja, przy której dobrze spędza się czas, nawet mimo ciut przydługiego metrażu. Sęk w tym, że strasznie schematyczna i wtórna, a na domiar złego kompletnie nic niewnosząca do tematu. Prawdziwa historia została tu spłycona i pociągnięta wręcz karykaturalną kreską. Poprowadzona od linijki, bez żadnych zaskoczeń, wątpliwości czy choć namiastki szaleństwa i kreatywności, o których mimochodem wspomina. To bezpieczne dzieło, nigdy nie osiągające maksymalnej prędkości wrażeń znanych z o wiele bardziej emocjonującego Wyścigu (2013) oraz, przede wszystkim, z Le Mans (1971) i Grand Prix (1966). W porównaniu z nimi film Jamesa Mangolda jawi się jako wielki przegrany ekscytującej roz(g)rywki.

Midsommar. W biały dzień

Kpina. W biały dzień. Dwie i pół godziny szwendania się w fajnych ciuszkach po polach. Do tego okazjonalne jedzenie (s)trawy w milczeniu i kuriozalny seks. Niby ma być strasznie, a jest głównie śmiesznie i leniwie. Bywa co prawda parę niepokojących fragmentów, ale są niezręcznie rozwiązywane absurdalnym zachowaniem się bohaterów z dykty i słabymi relacjami pomiędzy nimi (jacyś ludzie rzucili się ze skały? Nie no, kochanie, znowu wyolbrzymiasz!). Najciekawsze osoby szybko znikają z tego skandynawskiego horyzontu zdarzeń; motyw narkotycznego tripa, w którym można by się było zatracić i zakwestionować nim rzeczywistość, zostaje szybko zabity nagle całkiem normalnymi i prowadzonymi na serio rozmowami o przyziemnych sprawach, a im bliżej finału, tym mniej jakichkolwiek emocji, napięcia, zaskoczenia. Właściwie jedyne, co zostaje, to ładne zdjęcia i dzielnie przepracowująca swoją traumę Florencja. Ale to za mało – zwłaszcza jak na horror, którym Midsommar… na pewno nie jest. No chyba, żeby za taki uznać zaskakujące cameo Bożeny Dykiel.

Serio, co ona robi w tym filmie?

Pewnego razu… w Hollywood

Popkulturowy gremlin, który sprawnie bawi się sztuką/historią, tym razem sięgnął do epoki dzieci kwiatów oraz osobistej tragedii Romana Polańskiego. I robi z nimi mniej więcej to samo, co wcześniej uczynił z drugą wojną światową, czyli odwraca kota ogonem i usiłuje naprawić dawne krzywdy. O ile jednak w Bękartach wojny to działało, a sam reżyser wysmażył przy okazji – co sam przyznał w ostatniej scenie filmu – arcydzieło, o tyle beznamiętne snucie się za ożywioną, acz sztuczną Sharon Tate prowadzi dosłownie donikąd. To Tarantinowanie dla samego Tarantinowania. Daje się to odczuć już w pierwszych 30 minutach tego dzieła, podczas których w najdrobniejszych szczegółach obserwujemy, jak bohaterowie jeżdżą autem w te i wewte, bez celu. Potem jest niewiele lepiej, bo znany ze swojego charakterystycznego stylu twórca łączy ze sobą dwa wątki, z których tylko jeden zasługuje na własny film i lepsze rozwinięcie. I nie, bynajmniej nie jest to wątek Tate. Zresztą odniesienie do wiadomej zbrodni i pozorne ukaranie sprawców nie ma tu w sobie odpowiedniego ładunku emocjonalnego, aby przejąć (szczególnie że, czego kompletnie nie rozumiem, Mansona tu właściwie brak). A w magiczne lata 60. też nie wsiąka się tak, jakby chciały tego dalece bardziej porywające trailery tego „widowiska”. Jedno z drugim się zresztą średnio lepi i napisom końcowym towarzyszy jedynie zwykłe wzruszenie ramion.

Przemytnik

Nie od dziś wiadomo, że kto jak kto, ale Clint Eastwood się w kinie nie pier… cenzuruje. I nieważne, że ten aktor-reżyser-ikona ma wyraźne problemy z utrzymaniem twórczej formy w XXI wieku – na jego filmy zawsze się czeka. Niestety oparta na faktach historia wiekowego Amerykanina, który zaczyna dla Meksykanów przemycać dragi przez granicę, to film bardzo, ale to bardzo… letni. Napięcia tu właściwie nie uświadczymy, dramaturgia również leży, a wszelkie prawdy życiowe wystękiwane przez dobijającego dziewięćdziesiątki Clinta są strasznie toporne. Grzeczne to zresztą kino niesamowicie, a sami ludzie kartelu przedstawieni są tu w sposób bliski karykatury. Nie pomagają w dodatku poboczne wątki, które zamiast podbijać stawkę filmu nie mają żadnego fabularnego znaczenia. Trudno zatem naprawdę przejąć się niesamowitością punktu wyjściowego, a o jakimkolwiek poruszeniu widza można zapomnieć – ten wszak śpi.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA