Filmowe ROZCZAROWANIA 2019
Rambo: Ostatnia krew
Podobne wpisy
Przykro to pisać, ale nie tylko Eastwood zawiódł w minionym roku. Równie wątło wypadł inny przekozak dużego ekranu, bezsensownie odkopujący po raz kolejny swoją dawną, legendarną rolę wietnamskiego komandosa. Czwarty Rambo miał idealną końcówkę, w której główny bohater, a także widzowie znaleźli upragniony spokój i tak potrzebne tej postaci domknięcie. Stallone postanowił jednak odkopać dziadka, żeby ten odniósł się z przytupem do sytuacji polityczno-gospodarczej i zaczął ubijać członków meksykańskiego kartelu, który zwinął mu sprzed nosa jedyną radość starczego życia i zarazem substytut córki. No i spoko, czemu nie? Wszak w dzisiejszym świecie to właśnie John J. wydaje się idealnym kandydatem na ostatnią nadzieję białych. Niestety jego piąte z rzędu przygody zawodzą na całej linii. Począwszy od naprawdę brzydkiej strony wizualnej, która przypomina jakiś film klasy C skierowany wprost na taśmy VHS, przez naiwną, głupiutką fabułę, w której giną nawet najlepsze spostrzeżenia oraz prawdy życiowe, a skończywszy na samym Rambo, który jest tutaj zaledwie swoim cieniem – praktycznie wszystko w Ostatniej krwi stoi poniżej pewnej godności serii. Jest jak zabójczy strzał – nie z łuku, lecz z liścia, w twarz oszukanego widza. Oby rzeczywiście ostatni.
Shazam!
To miał być odświeżający, bawiący się regułami kina superhero, luzacki „cool” film. A wyszedł nudny, wydłużany w nieskończoność (sam prolog trwa tu chyba z pół godziny!), miałki, niezbyt angażujący i niespecjalnie śmieszny zakalec. Naiwny w dodatku aż za bardzo – nawet jak kino dla nieco młodszej widowni. Cała świeżość tego dziełka zawiera się w paru scenkach-gagach zmontowanych chyba jedynie pod zwiastun, gdyż w samym filmie zupełnie nie wybrzmiewają. Reszta razi sztampą, powtarzalnością i schematycznością tak bardzo, że aż zęby czasami zgrzytają. Dorzućmy do tego okropnie irytującego kolegę-pomocnika głównego bohatera, brzydkie CGI oraz debilny, chaotyczny finał rodem z najgorszej kreskówki i mamy coś, czego nawet niezwykle sympatyczny w tytułowej roli Zachary Levi nie dał rady pociągnąć na swoich dokoksowanych barach. Właśnie dla takich produkcji wymyślono wszystko mówiące słówko: meh!
To my
Cóż mogę dodać do tego, co już wcześniej napisałem o tym filmie – chociażby TU? Może to, że po bardzo obiecujących zapowiedziach, opiniach i świetnej pierwszej połowie fabuły film staje się nagle kaleką wersją siebie. Zamiast na niedopowiedzenia stawia na wykładanie całej kawy na ławę za pomocą szufli do węgla. Klimat ustępuje miejsca chaotycznej akcji, nastawionej na większe widowisko – w dodatku nieprzemyślane do końca i początkowy potencjał może nie tyle spuszczający z siłą wodospadu do oczyszczalni Czajka, co po prostu w jakiś sposób rozmieniający go na drobne. Podobny problem był widoczny już w poprzednim filmie reżysera – Uciekaj! – ale tam niejaka kameralność opowieści oraz wyraźna satyra społeczna ratowały finał przed całkowitą utratą wiarygodności. Niestety To my jest za bardzo groteskowe i pociągnięte zbyt grubą kreską, żeby nie czuć rozczarowania po seansie. To nadal dobry film, niemniej jego pomysł wyjściowy zasługiwał na znacznie ciekawsze rozwinięcie, niż ostatecznie dostaliśmy. I mniej głupie.
Wilkołak
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że oto doczekałem się naprawdę dobrego, gatunkowego kina made in Lechistan. Już sam pomysł wyjściowy jest świetny, a realizacja stoi tu na naprawdę solidnym poziomie. Ale całość zawodzi, bo obiecujący z początku scenariusz ostatecznie zamienia się w chaotyczne bieganie po lesie i głupkowaty survival. Bohaterowie, którzy przetrwali wspólnie piekło wojny i przeżyli obóz koncentracyjny, w ogóle nie stanowią zżytej, współpracującej ze sobą grupy, co rzutuje zarówno na akcję, przez większość czasu stojącą w miejscu, jak i na zaangażowanie widza. Swoim zachowaniem postaci szybko zaczynają irytować zamiast kraść nasze serce, a poszczególne wątki są ucinane, nie dając tak naprawdę możliwości wykazania się młodocianym aktorom – obsadzonym w dziesiątkę, więc tym większa to szkoda. Nie pomaga im w tym zresztą narracja, która jest rwanym zlepkiem scen dziwnie rozłożonych w czasie, nie zawsze spójnie i logicznie połączonych. Finalnie wszystko i tak sprowadza się do ciągłego krzyczenia: „Nieder!”, tworząc z Wilkołaka idealnego kandydata na towarzyskie drinking game, ale kiepski film grozy jako taki.