Filmowe adaptacje LEPSZE od książek
Utarło się, że w przypadku przenoszenia książek na ekran to właśnie to drugie medium jest na straconej pozycji. Nie dorównuje pierwowzorowi, pominięto tak wiele elementów – to tylko jedne z częstych komentarzy po seansie. Gonitwa za oczekiwaniami czytelników często skazana jest na porażkę, bowiem mało kto lubi, gdy nieudolny scenariusz robi naszym ulubionym lekturom krzywdę. A co, gdy sytuacja się odwraca i twórcy faktycznie prowadzą znaną nam historię na nowe, lepsze tory, pokazując coś, co być może trudno było nam sobie wyobrazić i odklejając tym samym łatkę „niefilmowe”? Spójrzmy na parę przykładów adaptacji, które przerosły oryginał.
Skazani na Shawshank (1994), reż. Frank Darabont
Nowela Stephena Kinga, która posłużyła za materiał źródłowy dla filmu, w kilku aspektach różni się od tego, co przyszło nam oglądać na ekranie. Na przykład literacki Andy Dufresne jest niskim facetem noszącym okulary, z kolei Red – białym Irlandczykiem, który całość opowieści snuje w formie monologu. Dodatkowo King dużo lżej traktuje niektóre postacie – problematyczni więźniowie zostają przeniesieni, Brooks dożywa spokojnej starości, upiekło się też naczelnikowi. Mówiąc krótko: rutyna i przewidywalność. Być może te migawki sprawiają, że Skazani na Shawshank w formie filmowej prześcigają oryginalny tekst. W końcu Frank Darabont tylko częściowo korzysta z pierwszoosobowej narracji Reda, zostawiając więcej przestrzeni arcyciekawemu drugiemu planowi – pamiętacie Tommy’ego Williamsa, pilnie pobierającego korepetycje u Andy’ego? A może sekret tkwi w aktorstwie i głosie Morgana Freemana? A może zapytamy Raquel Welch? Może ona odpowie na pytanie, dlaczego film jest lepszy od pierwowzoru.
Człowiek w ogniu (2004), reż Tony Scott
Były marine zmienia się pod wpływem dziewczynki, która wkrótce zostaje porwana przez mafię. Takie streszczenie Człowieka w ogniu idealnie pasuje do programu telewizyjnego na dziś. Pierwsza ekranizacja powieści A.J. Quinnella wiernie podąża za literackim pierwowzorem – książką dobrą, gdzie spory nacisk kładzie się na warstwę psychologiczną postaci. Jak jednak się okazało, jej wierna ekranizacja, choć skąpana we włoskiej architekturze, bywa nudnawa i odsłania słabości powieści, takie jak nadmierny sentymentalizm. Gdy więc za swoją wersję historii Creasy’ego zabrał się Tony Scott, mogliśmy spodziewać się prawdziwych fajerwerków, i takie też dostaliśmy. Reżyser dokonał kilku znaczących zmian względem oryginału. Przede wszystkim przeniósł akcję z Włoch do Meksyku, który staje się jednym z bohaterów filmu. Scott wykrzesał również z historii cały drzemiący w niej potencjał, łącząc revenge movie z emocjonującym dramatem obyczajowym. Dodajmy do tego rwany, teledyskowy montaż – znak rozpoznawczy Scotta – i dostaniemy jeden z lepszych filmów 2004 roku i ostatni kawałek świetnego kina od autora Top Guna i Karmazynowego przypływu.
Lektor (2008), reż. Stephen Daldry
Lektor Bernharda Schlinka to umiarkowanie angażujące zapiski, czy też analiza, relacji głównego bohatera z byłą strażniczką obozową z Auschwitz. Jego wyznanie, choć dołujące, nie niesie ze sobą ładunku emocjonalnego, które wywołuje Lektor w wydaniu Stephena Daldry’ego. Również opisana przez Schlinka strażniczka jest ciekawa, ale odległa od czytelnika, przez co trudno jej współczuć. Dopiero gdy Niemka objawia się nam w kreacji Kate Winslet, dostrzegamy tragizm całej sytuacji, w której znaleźli się Michael i Hannah. Dostajemy to, co ich łączy, jak na dłoni. Możemy być oburzeni, możemy okazać przychylność, ale na pewno nie pozostajemy obojętni. Nie bez znaczenia pozostają tutaj chłodne kadry Rogera Deakinsa i Ralph Fiennes – raz jeszcze skryty, małomówny i obłędnie zakochany.