Utarło się, że w przypadku przenoszenia książek na ekran to właśnie to drugie medium jest na straconej pozycji. Nie dorównuje pierwowzorowi, pominięto tak wiele elementów – to tylko jedne z częstych komentarzy po seansie. Gonitwa za oczekiwaniami czytelników często skazana jest na porażkę, bowiem mało kto lubi, gdy nieudolny scenariusz robi naszym ulubionym lekturom krzywdę. A co, gdy sytuacja się odwraca i twórcy faktycznie prowadzą znaną nam historię na nowe, lepsze tory, pokazując coś, co być może trudno było nam sobie wyobrazić i odklejając tym samym łatkę „niefilmowe”? Spójrzmy na parę przykładów adaptacji, które przerosły oryginał.
Nowela Stephena Kinga, która posłużyła za materiał źródłowy dla filmu, w kilku aspektach różni się od tego, co przyszło nam oglądać na ekranie. Na przykład literacki Andy Dufresne jest niskim facetem noszącym okulary, z kolei Red – białym Irlandczykiem, który całość opowieści snuje w formie monologu. Dodatkowo King dużo lżej traktuje niektóre postacie – problematyczni więźniowie zostają przeniesieni, Brooks dożywa spokojnej starości, upiekło się też naczelnikowi. Mówiąc krótko: rutyna i przewidywalność. Być może te migawki sprawiają, że Skazani na Shawshank w formie filmowej prześcigają oryginalny tekst. W końcu Frank Darabont tylko częściowo korzysta z pierwszoosobowej narracji Reda, zostawiając więcej przestrzeni arcyciekawemu drugiemu planowi – pamiętacie Tommy’ego Williamsa, pilnie pobierającego korepetycje u Andy’ego? A może sekret tkwi w aktorstwie i głosie Morgana Freemana? A może zapytamy Raquel Welch? Może ona odpowie na pytanie, dlaczego film jest lepszy od pierwowzoru.
Były marine zmienia się pod wpływem dziewczynki, która wkrótce zostaje porwana przez mafię. Takie streszczenie Człowieka w ogniu idealnie pasuje do programu telewizyjnego na dziś. Pierwsza ekranizacja powieści A.J. Quinnella wiernie podąża za literackim pierwowzorem – książką dobrą, gdzie spory nacisk kładzie się na warstwę psychologiczną postaci. Jak jednak się okazało, jej wierna ekranizacja, choć skąpana we włoskiej architekturze, bywa nudnawa i odsłania słabości powieści, takie jak nadmierny sentymentalizm. Gdy więc za swoją wersję historii Creasy’ego zabrał się Tony Scott, mogliśmy spodziewać się prawdziwych fajerwerków, i takie też dostaliśmy. Reżyser dokonał kilku znaczących zmian względem oryginału. Przede wszystkim przeniósł akcję z Włoch do Meksyku, który staje się jednym z bohaterów filmu. Scott wykrzesał również z historii cały drzemiący w niej potencjał, łącząc revenge movie z emocjonującym dramatem obyczajowym. Dodajmy do tego rwany, teledyskowy montaż – znak rozpoznawczy Scotta – i dostaniemy jeden z lepszych filmów 2004 roku i ostatni kawałek świetnego kina od autora Top Guna i Karmazynowego przypływu.
Lektor Bernharda Schlinka to umiarkowanie angażujące zapiski, czy też analiza, relacji głównego bohatera z byłą strażniczką obozową z Auschwitz. Jego wyznanie, choć dołujące, nie niesie ze sobą ładunku emocjonalnego, które wywołuje Lektor w wydaniu Stephena Daldry’ego. Również opisana przez Schlinka strażniczka jest ciekawa, ale odległa od czytelnika, przez co trudno jej współczuć. Dopiero gdy Niemka objawia się nam w kreacji Kate Winslet, dostrzegamy tragizm całej sytuacji, w której znaleźli się Michael i Hannah. Dostajemy to, co ich łączy, jak na dłoni. Możemy być oburzeni, możemy okazać przychylność, ale na pewno nie pozostajemy obojętni. Nie bez znaczenia pozostają tutaj chłodne kadry Rogera Deakinsa i Ralph Fiennes – raz jeszcze skryty, małomówny i obłędnie zakochany.