FIGHT CLUB jak marzenie incela i jego pokoleniowy gniew
Całej sprawy być może by nie było, gdyby nie reakcja Davida Finchera, który w wywiadzie dla „The Guardian” powiedział, że nie zrobił Fight Clubu dla inceli (We didn’t make it for them…). To była taka oliwa wlana w ogień tlący się w środowiskach 4chana, Reddita i innych społeczności, bo kultowy Podziemny krąg nie zaczął być popularny w środowisku incelskiej manosfery wczoraj. Proces jego adaptacji do ideologii „redpill” dział się przez lata. Grupa osób o wystarczającym stopniu niezadowolenia i odpowiednio silnym wrażeniu osobistego skrzywdzenia musiała urosnąć w sieci na tyle, żeby zdobyć zaufanie. Na tym jednak nie można długo bazować. Trzeba skorzystać ze znanych, kultowych wzorców w sferze popkultury, zwłaszcza tych kontrowersyjnych, buntowniczych. „Bunt” inceli w manosferze znalazł więc sobie nowe ideologiczne uzasadnienie w postaci Fight Clubu, tak kultowego filmu, na co zareagował sam reżyser – musiał zareagować, bo za nową recepcję jego dzieła wzięła się jedna z bardziej niebezpiecznych, kryminogennych i obserwowanych przez policyjnych analityków grup w Internecie. Fincher miał więc czysto ludzki obowiązek stwierdzić, że nie ma pomysłu na to, jak pomóc wszystkim tym ludziom, którzy uważają, że Tyler Durden (Brad Pitt) jest pozytywnym bohaterem i można się na nim w jakikolwiek sposób wzorować.
Gniew Tylera Durdena
Najpierw musimy uświadomić sobie coś bardzo ważnego, co powinno wpłynąć na gruntowną ocenę postaci Tylera Durdena – ON NIE ISTNIEJE – jest urojeniem, efektem działania matrixa, choroby itp. To właśnie obiektywny plan autora książki Chucka Palahniuka, człowieka walczącego z degradującym wzorcem mężczyzny w amerykańskiej kulturze. A teraz również na początek, nim przejdziemy do wyjaśnienia tylu nowych pojęć i analizy postaci Tylera, przypomnijmy sobie jedną z jego znakomitych – wbijających się w umysł jak rozżarzony miecz – peror, gdy motywował swoich ziomków z klubu.
Man, I see in fight club the strongest and smartest men who’ve ever lived. I see all this potential, and I see squandering. God damn it, an entire generation pumping gas, waiting tables; slaves with white collars. Advertising has us chasing cars and clothes, working jobs we hate so we can buy shit we don’t need. We’re the middle children of history, man. No purpose or place. We have no Great War. No Great Depression. Our Great War’s a spiritual war… our Great Depression is our lives. We’ve all been raised on television to believe that one day we’d all be millionaires, and movie gods, and rock stars. But we won’t. And we’re slowly learning that fact. And we’re very, very pissed off. [Rozglądam się i widzę wiele nowych twarzy. Widzę najsilniejszych i najmądrzejszych facetów, jacy żyli. Widzę potencjał, który się marnuje. Jasna cholera, całe pokolenie nalewa benzynę albo podaje w restauracjach. Niewolnicy w białych kołnierzykach. Reklamy zmuszają nas do pogoni za samochodami, ubraniami, do pracy, której nienawidzimy, aby kupować szajs, którego nie chcemy. Jesteśmy średnimi dziećmi historii. Bez celu ani miejsca. Pozbawieni „wielkiej wojny”, pozbawieni „wielkiego kryzysu”. Nasza wojna jest duchowa. Nasz kryzys to nasze życie. Telewizja wmówiła nam, że będziemy milionerami, bogami kina albo gwiazdami rocka. Ale tak nie będzie. Powoli zdajemy sobie z tego sprawę. I jesteśmy bardzo, bardzo źli].
Te słowa są jak najbardziej przepełnione patosem, ale nie cechują się pustosłowiem. Mają poważną treść, mającą pokrycie w faktach z życia milionów mężczyzn. Tak jest i będzie, że chociaż świadomi swojego istnienia nigdy nie wyskoczą ze swoich tanich posad, żeby stać się owymi bogami kina lub w ogóle kimś na tyle znaczącym, aby warto było o tym kimś coś przeczytać (np. w gazetach) albo wspominać go po śmierci przez zupełnie obcych ludzi, a nie tylko przez najbliższą rodzinę, i to tylko przez jakiś ograniczony czas. Słowa te wygłasza na dodatek piękny, pewny siebie mężczyzna, który zdaje się nośnikiem dowartościowania, szansy, nowej nadziei, więc jak można mu nie uwierzyć, jak można za nim nie pójść.
I oni poszli, po trupach, gdyż nie mieli żadnej innej perspektywy, w której mogliby dostać szansę, by zaistnieć w jakimś ponadczasowym dziele, nieważne, czy było ono budowaniem Zapory Trzech Przełomów, czy podkładaniem bomb pod światowy system zarządzania kartami płatniczymi i mordowaniem najbogatszych za to, że jeżdżą samochodami pokroju rolls-royce phantom. Nie dziwię się więc, że manosfera inceli, spoglądająca na świat redukcyjnie i sugerująca się raczej częściową informacją z sieci niż analizą źródeł informacji prowadzących poza Internet, od razu „zaskoczyła” po takich słowach. Tyler zjawił się jak anioł, postać jak najbardziej pozytywna, kojąca ból i przede wszystkim organizująca myśli, jednocząca wokół ważnego celu, którego do tej pory brakował tzw. incelom. W pewnym sensie to rozumiem, bo spoglądając na Tylera powierzchownie, można go uznać za bohatera. Dopiero gdy wejść w jego postać głębiej, przyjrzeć się detalom postępowania, okaże się, że to fasada, maska walczącego o wprowadzenie anarchii antybohatera, który tak naprawdę jest ulepkiem wszelkich ludzkich złych emocji, bólu, uczucia niższości i gniewu. To zresztą Fight Club w finale pokazuje, ale mimo to stał się manifestem skrajnej prawicy.
Gniew ludzki ma to do siebie, że potrzebuje mieć ciągle paliwo, brane od innych, z ich zagniewania, ale także z matryc już ocenionych, zinterpretowanych, wpasowanych w naszą społeczną świadomość. Film tu pasuje, bo coraz częściej zdarza nam się „mówić filmowymi obrazami” o naszych refleksjach na temat otoczenia. Środowisko incelskie więc wykorzystuje do podsycania swojego gniewu film, co ciekawe, ten buntowniczy, wolnościowy, jakże niegrzeczny, pochodzący z tej mało kontrolowanej przez jakiekolwiek instytucje sfery działalności człowieka, bo byłby to zamach na wolność, z której incele korzystają do woli, żeby ją właśnie krytykować. Paradoks ten niech zostanie ciekawą analogią do sceny, gdy w pokoju hotelowym podczas rozmowy Narratora (Edward Norton) z Marlą (Helena Bonham Carter) nagle zjawia się Tyler. Narrator sam wtedy domyśla się, że on i Tyler są jedną osobą, a Tyler tłumaczy mu, dlaczego się pojawił. Chciałeś zmienić swoje życie. Nie mogłeś zrobić tego sam. Wszystko to, czym chciałeś być, to ja. Wyglądam, jak chciałbyś wyglądać. Pieprzę, jak chciałbyś pieprzyć. Mam mózg, możliwości, i co najważniejsze, wolną rękę, której nigdy nie miałeś. Ludzie tak robią. Widzą się takimi, jakimi chcą być. Nie mają odwagi, żeby pociągnąć to dalej. Tak mówił Tyler – a raczej Narrator do samego siebie – nienawidząc tego, kim był Tyler, nienawidząc jednak bardziej tego, że taki właśnie jak Tyler nie jest. Ów paradoks z krytyką wolności – gdy korzysta się z niej, uprawiając krytykę – jakże podobny jest do krytyki pozycji samców alfa, przez samców beta uwielbiających Fight Club jako ich manifest sprzeciwu wobec właśnie tych z pieniędzmi, znanymi nazwiskami, klasą społeczną. Choć równocześnie upajają się marzeniami o tym, że są kimś tak znanym, że mają moc zmiany historii średniaków na wielką narrację uciśnionych, którzy zdobyli sam szczyt poprzez destrukcję obecnego porządku.