Doskonałe ZAKOŃCZENIA ZRUJNOWANE później przez SEQUELE
Są takie zakończenia filmów, które wbiły widzów w fotel, sprawiły, że opadły im szczęki, bądź zaniemówili na długo. Doskonała kropka nad „i”, wisienka na torcie — mamy je przed oczami na długo i nie chcemy, by ewentualne sequele zatarły nam to niesamowicie pozytywne wrażenie. Czy da się zrujnować film jego kontynuacją? Ile razy mieliśmy ogromne oczekiwania po idealnej kulminacji dzieła, a dostaliśmy nijakie dopowiedzenie w postaci kolejnego odcinka historii, ale już bez tego polotu, bez tej magii; tak złe, że chcemy o nim zapomnieć i pamiętać wyłącznie piękny finał pierwszej części serii? Poniższe przykłady to głównie produkcje rozrywkowe i popularne — bo jak wiadomo, tutaj najczęściej Hollywood nie poprzestaje na jednym filmie i zachłannie (często bezmyślnie) wypluwa z siebie masowo kolejne nieudane sequele. Przy takim temacie można by było mnożyć i mnożyć — nie załapali się tutaj choćby Predator, Piraci z Karaibów czy jakakolwiek klasyczna animacja Disneya. Postanowiłem wybrać te moim zdaniem najciekawsze przykłady, gdzie rzeczywiście sama ostatnia scena filmu była bardzo dobra i dawała nadzieję na udane kontynuacje, albo wyśmienicie zamykała historię, ale niestety sequel(e) popsuł(y) sprawę.
„Koszmar z ulicy Wiązów”
Zacznę od absolutnej klasyki horroru. Film nawet po latach jest tak nieobliczalnie kreatywny, wypełniony wciąż doskonałymi konceptami i reżyserską perfekcją Wesa Cravena, że wymyka się wielu stereotypowym cechom podgatunku, jakim jest slasher. Jego twórca uwielbiał przez lata dekonstruować, modyfikować utarte schematy, tworzyć szalone, oryginalne historie i tym samym żeglować na nieznane nikomu wcześniej wody. Zupełnie takie jak jego twórca jest zakończenie majstersztyku z 1984 roku. Otwarte, intrygujące pomysłem, skrywa tajemnicę, wywołuje ciarki na ciele poprzez skrzętnie budowane napięcie i psychodeliczny klimat. Jest to również doskonale udźwiękowiona sekwencja — piosenka o mordercy Freddym akompaniuje złu, którego nie da się powstrzymać; które nigdy nie zginie. Nie wiemy, co czeka nas w kontynuacji, ale po takim finale chcemy więcej. Niestety, ale z dwójką już nie jest tak kolorowo — to nudny, chaotyczny, dziwny i zwyczajnie nieumiejętnie nakręcony sequel. A co do trójki, to choć wiele osób uważa ją za całkiem udane Kino Nowej Przygody, nie da się ukryć, że groza i kunszt pierwszej części zupełnie tam wyparowały. A kto pamięta, co działo się w czwórce, piątce i szóstce? Można swobodnie postawić tezę, że z każdą kolejną częścią było coraz mniej interesująco. Z pewnością wielu entuzjastów horroru wciąż odpoczywa w szpitalu po obrażeniach w wyniku kontaktu z okropnym remakiem z 2010 roku. Pytanie, czy ktoś kiedyś wróci do cyklu z właściwym mu poczuciem świeżości i, zupełnie jak w 1984, da nam nieoczywistą, intrygującą i zapierającą dech redefinicję kina grozy?
„Tetsuo — człowiek z żelaza”
Teraz o czymś mniej znanym, ale wartym zobaczenia. Ta japońska perełka horroru science fiction ma teoretycznie tylko jeden sequel. Czuję się w obowiązku wspomnieć o tym przykładzie, ponieważ pierwszy film miał olbrzymi potencjał na rozmaite wersje kontynuacji. Zakończenie filmu Shin’ya Tsukamoto ładuje odbiorcę surrealistyczną, niespożytą energią i fascynuje — pozostawia wiele niedopowiedzeń, ale bynajmniej nie jest to wada. Dzięki temu dzieło stanowi niezwykle wdzięczny materiał do rozwijania tego osobliwego stylu i snucia kolejnych opowieści w tym cyberpunkowym świecie. Dodatkowo dobre sequele być może sprawiłyby, że oryginalne Tetsuo byłoby dużo bardziej rozpoznawalne i częściej wspominane jako przełomowa perełka czy klasyk dla science fiction i horroru. Niestety, ale Tetsuo II: Body Hammer to zupełnie nieprzemyślany i niepotrzebny chaos. Z jednej strony nawiązuje mocno do amerykańskich sensacyjniaków lat 90., łącząc taką konwencję niespójnie z eksperymentalnym stylem poprzednika. Wyszedł rozedrgany, niepewny niczego koszmarek, o którym zapomina się błyskawicznie po obejrzeniu. Mam złudną nadzieję, że kiedyś jakiś utalentowany, pełen odwagi i fantazji twórca przypomni sobie o tym niezwykłym projekcie — a jaką ekscytacją napawałaby mnie myśl o hollywoodzkim remaku z porządnym budżetem — możliwe, że nigdy tego nie doświadczymy.
„Rambo: Pierwsza krew”
Rambo to absolutny klasyk, który mimo kilku imponujących scen akcji jest w dużej mierze wyciszonym i poruszającym rozliczeniem z wojną w Wietnamie. To melancholijny, wciągający, sensownie napisany dramat, podchodzący z sercem i empatią do głównego bohatera. Najbardziej z filmu pamięta się scenę z helikopterem, ale też zapewne mocny finał — nie dlatego że jest rozbuchaną strzelaniną, ale dlatego, że jest emocjonalnym, kameralnym dialogiem, w którym po raz pierwszy John Rambo ma okazję uzewnętrznić emocje. Chwilę później świetna, nastrojowa muzyka towarzyszy bohaterowi, gdy ten w zamyśleniu, powoli, w poczuciu rezygnacji zostaje odprowadzony z miejsca finałowej konfrontacji. Niestety, ale sequel nie ma nic wspólnego z wyczuciem i emocjonalnym głębszym dnem finału jedynki. Nie ma tu miejsca na ciekawsze podteksty. To pełne testosteronu i niezliczonych wystrzałów z broni palnej kino przygodowe, jedynie udające ważną wypowiedź na temat wojny w Wietnamie. Jasne, jest całkiem nieźle zrealizowany, współcześnie kultowy, ale nie da się ukryć, że beznadziejnie potraktował powagę, złożoność i elegancję poprzednika — zamieniając je na bezmyślne „dzianie się”. Jeszcze dotkliwsze jest to w przypadku trzeciego epizodu, rozgrywającego się tym razem w Afganistanie — tutaj dochodzi jeszcze poczucie powtórki z rozrywki i krok w stronę niezamierzonej autoparodii. Powstałe po latach John Rambo i Rambo: Ostatnia krew również nie oddają należytego szacunku jedynce — znowu są marnym kinem klasy B, przesadnie brutalnym, tracącym szansę na ciekawy komentarz społeczny i humanistyczne sportretowanie głównego bohatera. No cóż, każda marka ma swój czas, kiedyś musi odejść na wieczny spoczynek — powrotu Rambo na ekrany raczej nikt pochopnie nie oczekuje.
„Matrix”
Kto nie uwielbia Matrixa, niech pierwszy rzuci kamieniem. Finałowa scena jednego z najlepszych filmów akcji i science fiction w historii kina dawała ogromne poczucie satysfakcji. Oto główny heros, Neo, wreszcie czuje się wolny, całkowicie panuje nad swoimi mocami. Przed nim wiele otwartych ścieżek. Pytanie, gdzie jest granica? Przyspieszający rytm serca przy Rage Against the Machine i Keanu Reeves lecący wprost na widzów — chyba nie ma tu nic więcej do dodania. No niestety, ale ponownie mówimy tu o Hollywood i ogromnym sukcesie kasowym. Siostry Wachowskie w drugiej i trzeciej części dwoiły się i troiły, aby choć trochę dorównać swemu najlepszemu filmowi. Niestety, usilna próba wytłumaczenia zasad rządzących światem i skomplikowania narracji sprawiła, że gdzieś wyparowała cała magia, tajemnica i prostota pierwowzoru. Dodatkowo wprowadzono tam licznie do historii elementy i postacie, których fani nie chcą łączyć i kojarzyć z Matrixem. A kolejne sceny akcji, zdawały się nudną, wręcz karykaturalną powtórką z rozrywki. Były przesadnie nagromadzone i towarzyszyło im wrażenie sztuczności, sprawiły, że nie dawało to już takiej frajdy, a wręcz męczyło. Z kolei muszę przyznać, że powstały po latach requel Matrix: Zmartwychwstania doceniłem za próbę czegoś zupełnie innego. Jednak chyba zawiodła tam realizacja, a globalna publika zupełnie ten dziwaczny twór odrzuciła. No cóż, to niesamowicie poturbowana, podziurawiona i pokręcona seria, gdzie większość widzów wolałoby, gdyby istniała wyłącznie cudowna jedynka i jej wgniatające w fotel zakończenie.
„Psychoza”
Psychoza jest nie tylko jednym z najwspanialszych dzieł Alfreda Hitchcocka. Ma również jeden z najlepszych, najbardziej zapadających w pamięć epilogów w historii X muzy. Powolne zbliżenie kamery na twarz Normana Batesa, przeszywający głos matki psychopaty z offu, uspokojony, ale wciąż niepokojący rytm nieśmiertelnej ścieżki dźwiękowej Bernarda Herrmanna — wszystkie te elementy składają się na ikoniczne zakończenie, które mimo swej pozornej otwartości nie zostawia za bardzo miejsca na dobre sequele. Bez dwóch zdań tutaj to się powinno skończyć — czysta perfekcja. Mimo że sam pomysł kontynuowania tej historii raczej z góry skazany jest na porażkę i bycie porównywanym z nieśmiertelnym arcydziełem, to po dwudziestu latach postanowiono dokonać bezpośredniego sequela. Problem polega na tym, że zarówno wykreowany tu ponownie Norman, jak i styl kontynuacji średnio pasują do klimatu jedynki. Jest bardziej kampowo, wszystko zakleszczone w gatunkowych ramach, bez artystycznych aspiracji — a jednak — sam w sobie, to całkiem niezły horror, ciekawie rozwijający postać Normana i zupełnie przyzwoicie nakręcony. Ma się jednocześnie poczucie, że to nie to samo, ale też, że to miał być trochę sequel nieoficjalny i coś z innej beczki, a nie całkowicie sprawiedliwe przedłużenie dziedzictwa serii. Trójka natomiast to już wymuszona powtórka z rozrywki, mało udany i nieangażujący debiut reżyserski aktora Anthony’ego Perkinsa. Psychoza IV: Początek stoi na podobnie rozczarowującym poziomie mdłego slashera. I proszę nie kazać mi przypominać o absolutnej abominacji, pretensjonalnym remaku z 1999 roku, za który odpowiadał Gus Van Sant. Oryginalna Psychoza to jednak święty film i nie powinno się go tykać.
„Szczęki”
„Smile, you son of…!” wykrzyknął we wspaniałym zakończeniu słynnego dreszczowca z gatunku animal attack szeryf Martin Brody. Chwilę później widzowie odetchnęli z ulgą i dostali znakomitą scenę wymiany zdań przez zmęczoną, ale wreszcie zwycięską dwójkę kultowych bohaterów. Czy to początek pięknej przyjaźni? Sequele odpowiadają na to wymijająco albo wręcz przecząco. Jeden z ważniejszych aktorów dla oryginału, Richard Dreyfuss, nie zgodził się na powrót na drugą odsłonę serii. Mimo tego oraz odejścia Stevena Spielberga od projektu, Szczęki 2 wcale nie są takie złe. Co prawda nie trzymają w napięciu nawet w jednej dziesiątej tak skutecznie, jak pierwszy film, nie ma już tego poczucia wyruszania na niezwykłą przygodę, ale od biedy — są oglądalne. Roy Scheider robi robotę, a i fabuła całkiem trzyma się kupy. Szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o okropnych barachłach, jakimi są Szczęki 3 i Szczęki 4 — zemsta. Mało tego, poza byciem po prostu tragicznie złymi filmami, to czwórka wykonuje zmasowany kontratak na naszą sympatię i nostalgię do finału pierwszych Szczęk. W zakończeniu cyklu żona szeryfa Brody’ego zabija rekina… telepatycznie? Siłą woli? Wspomnieniem wydarzenia z pierwowzoru, kiedy to Roy Scheider wypowiedział słynne słowa i postrzelił bestię? Trudno odpowiedzieć na te pytania, ale z pewnością po obejrzeniu czwórki widz wracający do pierwszego wielkiego horroru Spielberga nie może pozbyć się niesmacznych skojarzeń z tymi późniejszymi, nieoglądalnymi potworkami.