RAMBO: PIERWSZA KREW. Niezniszczalny
„Wyszłam za Rambo!” – mówi Helen Tasker w Prawdziwych kłamstwach. „Rambo, pomóż policji” – głosi napis na polskich murach. Film w stylu Rambo, koszulka z Rambo, tatuaże… Ludzie z ksywką Rambo, psy o takim imieniu… To nazwisko zapisało się z naszej pamięci ostro, jakby wycięte wielkim nożem z zębatym ostrzem. Rambo wstrzelił się w naszą świadomość już na zawsze. Globalnie i dogłębnie. Podobnie jak bohater filmu, wcielający się w niego aktor to ikona. Zresztą Stallone to Rambo, a Rambo to Stallone. Rambo nie jest postacią papierową ani masą mięśni. To kłąb nerwów, podrażniony ciężkimi doświadczeniami. To postać złożona, o czym wielu zapomniało. A w każdym razie był nią w pierwszej odsłonie serii, tej, w której – choć trudno w to uwierzyć – ginie tylko jedna osoba. I leje się pierwsza krew.
Rambo, weteran wojny wietnamskiej, przybywa do miasteczka Hope. Lokalny szeryf uzmysławia mu, że jest tu traktowany jako włóczęga i ma się wynieść. Milczący mężczyzna w wojskowej kurtce postanawia zostać. Przyciskany przez gliniarzy, przejdzie w końcu do samoobrony, a później – gniewnej wojny z użyciem wszelkiej dostępnej siły ognia.
Podobne wpisy
Ten półtoragodzinny film pochodzi z 1982 roku i zachował całą swoją moc, nie starzejąc się praktycznie w żadnym aspekcie. Brak w nim słabych elementów, zbędnych scen. Jest za to uderzeniowa dawka emocji. Odpowiada za nie w przeważającej mierze Stallone, perfekcyjnie scalony ze swoją rolą odrzuconego przez świat tułacza, oraz wyrazista historia – prosta, ale uniwersalna. Bo chociaż obraz porusza problem amerykańskich wyobcowanych weteranów wietnamskich (uznanych w kraju za „zło konieczne”, a nierzadko sfatygowanych stresem pourazowym), to gniew z powodu poczucia odrzucenia znany jest na całym świecie.
Nie można też zapomnieć o stronie technicznej obrazu – efektownej i sprawnej, ale nie przytłaczającej. Kanadyjskie lasy dostarczyły twórcom pięknej, surowej scenerii. Chłód, szarzyzna i wilgoć budują sugestywny klimat. Oglądamy kino survivalowe, ale reżyser dba nie tylko o dobre tempo i efektowne starcia. Równie ważne są tu relacje między postaciami i obraz zranionej, poszarpanej świadomości weterana. Stallone jest perfekcyjny jako Rambo. Ma wzrok zranionego zwierzęcia i jakąś niewinność w sobie, ale w mig potrafi się przekształcić w wojenną machinę. Przekonuje nas, gdy powala na ziemię paru gliniarzy, jak i wtedy, gdy w końcowych partiach filmu zaczyna łkać. Jego monolog ukazuje ogrom bólu, z jakim bohater funkcjonuje na co dzień, a Stallone jest tu tak daleki od bycia macho, jak to tylko możliwe. Wskazuje też jasno, że jest wielkim fanem Jamesa Deana. Co ciekawe, nie staje się jego testosteronową karykaturą, ale z wyczuciem odwołuje się do „nerwowej” tradycji aktorskiej. Aktor bez cienia fałszu pokazuje nam rozpacz faceta, którego życie to niezabliźniona rana wojenna. Każde jego spojrzenie przypomina, że Rambo – choć na pewnym poziomie niezłomny – został jednak nieodwołalnie „wycięty” ze społeczeństwa. Żyje przeszłością, teraźniejszość go nie chce, a przyszłość wygląda ponuro. Jest wyalienowany jak inny filmowy weteran wojenny, bohater Taksówkarza. Tam także wybrzmiewały traumy i tony egzystencjalne, ale to Rambo, nie psychopatyczny Travis Bickle, ma nasze pełne zrozumienie. Tamten był zagrożeniem dla siebie i społeczeństwa; ten się nim staje, gdy trafia na pogardę i agresję ze strony gliniarzy. Dajemy mu przyzwolenie na puszczenie Hope z dymem. Z radością witamy akty destrukcji. Te kanalizują gniew bohatera, więc i nasz (zaryzykuję tezę: wszyscy jesteśmy skrzywdzeni i poniżeni), i stanowią wyrównanie rachunków z podłą rzeczywistością. Są jednocześnie (niemalże) pozbawione ofiar w ludziach – Rambo nie jest w tej odsłonie „wyczynowcem body countu”.
Wojna to koszmar. Dokumentalny serial o Wietnamie od Netfliksa czy niesamowita książka Depesze Michaela Herra jasno wskazują, jak destruktywny wpływ na ludzi miał konflikt w Azji. Film Teda Kotcheffa, choć stanowi świetną rozrywkę z traumami w tle, też nam o tym przypomina. Reżyser obrazu nakręcił wcześniej wstrząsające Na krańcu świata. Już tam dał wyraz nie tylko dużej sprawności warsztatowej, ale i potrzebie eksploracji mrocznych instynktów tkwiących w człowieku. Tutaj łagodzi nieco środki wyrazu, ale i tak trzyma widza za gardło.
Kompozytor Jerry Goldsmith świetnie wywiązał się ze swojej roli. Mamy tu kapitalny motyw przewodni, sporo melancholii i dynamiczne podbicie dla scen akcji. Ścieżka dźwiękowa działa tu na każdym poziomie, mocno pracując na kultowość całości. Brian Dennehy, filmowy szeryf, udowadnia, że zwyczajność można odegrać koncertowo i bez jednej fałszywej nuty. Richard Crenna jako pułkownik Trautman jest bardziej niejednoznaczny i może nieco groteskowy w swej roli, ale stanowi ciekawy i barwny kontrapunkt dla pozostałych postaci, wyzwalając w nich silne emocje. Ten oryginał – mistrz symbolicznych anegdotek i celnych metafor, filozofujący i nieco ironiczny – to już flagowa postać serii. Aktor odegrał ją niejako dwa razy – w serii o Rambo i filmie Hot Shots 2, gdzie żywo obśmiewano przygody długowłosego żołnierza.
Ten tytuł to bardziej dramat sensacyjny niż kino akcji. Obraz realistyczny, co może zaskoczyć osoby kojarzące markę z „młócką” odegraną na karabiny i granaty. Rambo nadal robi konkretną robotę. Angażuje. Wzrusza. Imponuje prostotą formy i scenami rozwałki. To jeden z tych filmów, które magnetycznie przyciągają przed ekran – nieważne, ile razy go widzieliśmy. Nie dziwi mnie więc wysoka oglądalność każdej kolejnej projekcji w telewizji. I nie, nie jest to kinowa laurka dla wojskowych, a tym bardziej dla policjantów; nie jest to list miłosny dla świata tępych mięśniaków, bowiem takowi się tu nie pojawiają. Nie jest to obraz prowojenny ani do końca antywojenny. To film o skrzywdzonym człowieku. I w pełni zasłużony kult.