DESPERADO. Czy Meksykanie zawsze muszą handlować prochami?
Film to bez aspiracji do wielkiego kina moralnego niepokoju, a historia prosta. Jest w niej zemsta za utraconą miłość i bohaterska walka o nową. Robert Rodriguez stawia swoje klocki na standardowym miejscu. A więc Carolina (Salma Hayek) jest piękna i namiętna, El Mariachi (Antonio Banderas) wrażliwym na jej wdzięki romantykiem, ale jednocześnie śmiercionośnym mścicielem, a Danny Trejo po swojemu, nieco surrealistycznie opętanym przemocą gościem, który pewnie dba o swoje noże bardziej niż o matkę. Nad wszystkim czuwa na wskroś zły antagonista Bucho (Joaquim de Almeida). Pojawia się też sam Quentin Tarantino, żeby pożartować o szczynach i zaliczyć szybką kulę w łeb. O czym tu więc pisać, skoro film zdaje się taki oczywisty? O sposobie na każdego widza: i tego z górnej półki, i kinematograficznego analfabety? Wydaje się, że reżyser Desperado posiadł wizualny klucz do ich głów. Bo amerykańska publika, chociaż skłonna do zachwytu nad postmoderną, wciąż tkwi w stereotypach, a te bezlitośnie wykorzystał Rodriguez, żeby osiągnąć sukces.
Z filmem Desperado jest trochę jak z winem. Lata mijają, a on się nie starzeje, co najwyżej nieco jakość mu siada przy współczesnym, upakowanym pikselami obrazie. Czas więc płynie, kino akcji wykorzystuje coraz to nowsze środki technicznego wyrazu, ograniczając przy tym używane w dialogach metafory i abstrakcyjne przenośnie. Salma Hayek nie odkryła magicznego sposobu na powstrzymanie niszczącej siły grawitacji. Antonio Banderas nabywa więcej zmarszczek niż mógłby znieść miłośnik dziecięcego piękna, ojciec Manolo ze Złego wychowania Pedro Almodóvara. Lecz ta otwierająca go na światową karierę rola u Rodrigueza wciąż pozostaje świeża, tak jak cały film. Spora część kina sensacyjnego albo traci na wartości, stając się zapomnianymi starociami, albo właśnie dzięki temu mianu ich ocena nieraz zbyt subiektywnie rośnie. A Desperado trzyma ten sam poziom. Nie jest ani lepszy, ani gorszy – jest ponadczasowo dobry.
Broni go przed upadkiem przede wszystkim zaszyta w scenariuszu awanturniczość, nieraz na poziomie dość niskim, można by rzec, rynsztokowym. Młody Rodriguez jednak nie popadł w przesadę w ilości brodatych dowcipów. Celnie złączył potoczny styl wypowiedzi z erudycją i niesamowitą poetyckością, która akurat w tym przypadku nie oznacza patosu, lecz potrafi konkretnie ukazać emocje nawet widzowi mającemu niewyćwiczoną zdolność empatycznej abstrakcji.
Podobne wpisy
Drugim czynnikiem, który wpływa na ponadczasowość Desperado jest sposób realizacji filmu, który daje scenariuszowi znakomitą oprawę formalną. Za zdjęcia bowiem odpowiadał znany z Labiryntu fauna Guillermo Navarro, a za montaż sam reżyser, Robert Rodriguez. Świeżość początkującego filmowca i nowatorskość przejawiającą się w nonszalanckiej zabawie konwencjami narracyjnymi widać już od pierwszych minut filmu. Niecodziennym i jednocześnie wyjątkowo celnym zabiegiem okazało się wprowadzenie dość abstrakcyjnego i nieco prześmiewczego narratora, w którego wcielił się Steve Buscemi. To on już na początku ustawia cały klimat filmu, który później już tylko toczy się siłą własnego rozpędu.
Kolejnym ważnym elementem okazał się prosty zabieg montażowy polegający na wmontowaniu w wypowiadaną kwestię jednej postaci różnych ujęć reakcji tej, do której aktualnie się ona zwraca. Często są to nietuzinkowe pocharkiwania, splunięcia i przekleństwa. Mało tego, Rodriguez nie maskuje taką formą przekazu słabych dialogów. Reżyser ze zdwojoną siłą chce, żeby widz poczuł dwuznaczny sens każdego długiego zdania wypowiadanego np. przez Steve’a Buscemiego czy też Cheecha Marina. Okrasza to klimatyczną muzyką Los Lobos oraz kontrastującym światłem, co jeszcze zwiększa ładunek emocjonalny filmu, definiuje znaczenie postaci oraz ich relację w stosunku do przedstawionej w całym filmie idei dobra.
I tak by można analizować film pod względem formalnym oraz wyliczać zabiegi, dzięki którym Desperado za 7 milionów dolarów zrobił karierę zarówno komercyjną, jak i wręcz niszową. Po co to jednak mam robić, skoro wystarczy znaleźć w Internecie chociażby recenzje Rogera Eberta. Mnie interesuje przede wszystkim sposób ukazania bohatera, który już tak surrealnie komediowy nie jest, za to może być celnym przykładem zwrotu w amerykańskim, stereotypowym patrzeniu na Latynosów zza meksykańskiej granicy.