search
REKLAMA
Kino klasy Z

DEAD SUSHI. Sroga pomsta sushi

Tomasz Bot

20 maja 2019

REKLAMA

Dziś danie egzotyczne i pikantne, podlane gęsto posoką. Tanie sushi dla miłośników złego smaku. Ostre, niecodzienne, gryzące. Na szczęście nie jest ciężkostrawne. Jeśli podniebienie wyrabiałeś sobie u nas, w dziale kina klasy Z, na pewno wyczujesz tu bogactwo znajomych nut i mnogość składników odżywczych dla mózgu zmęczonego wyjątkowo szarym majem.

Keiko pracuje u swego ojca, wielkiego mistrza sushi. Ten jednak twierdzi, że zapach kobiety źle wpływa na potrawę, a dodatkowo dziewczyna nie jest tak wprawnym fachowcem jak on. Keiko w poczuciu klęski ucieka więc z domu i zatrudnia się jako kelnerka w gospodzie. Właśnie przybywają ważni goście – pracownicy korporacji farmaceutycznej. W pobliżu lokalu zjawia się także ich były kolega, genetyk wyposażony w serum ożywiające martwą tkankę. Pałając nienawiścią do dawnych współpracowników, ożywia cały rój sushi, które staje się organizmem ludożerczym i agresywnym, a ugryzionych zamienia w zombie. Keiko będzie musiała stanąć twarzą w twarz ze swoimi demonami. Podobnie rzecz ma się z woźnym gospody – ekskucharzem z fobią na punkcie noży. Na szczęście po stronie ludzi stanie też nieortodoksyjne sushi z jajkiem, wykluczone przez drapieżnych współbratymców.

Sushi atakuje tu w pojedynkę, jak i w postaci szarańczy. Bo tak się składa, że danie lata. Poza tym będzie zmieniało formy, kopulowało i chichotało złośliwie jak demoniczne emanacje w Martwym złu. Oprócz ożywionych wałeczków mamy tu mnogość innych atrakcji: rzyganie ryżem przez ludzkie zombie, człowiek-tuńczyk z toporem, sushi-okręt strzelający z dział, liczne starcia karate: tak pomiędzy Keiko i korpobufonami, jak i na linii homo sapiens – ożywione dania. Poza tym mnóstwo radośnie bryzgającej krwi, ultratandetne eksplozje, patetyczne przemowy tracących nadzieję bohaterów, nieco nagości i romans pomiędzy Keiko a pracownikiem firmy – prawie jak Jacka i Rose na Titanicu, tyle że zamiast góry lodowej szczęściu zagrozi sushi.

Dead Sushi to kino ostentacyjnie infantylne i rozkosznie przejaskrawione. Świat przedstawiony stoi tu groteską i absurdem. Twórcy filmu zabierają nas w rejony kojarzące się z dokonaniami Tromy czy Martwicy mózgu lub Przedstawiamy Feeblesów Petera Jacksona. Mamy tu – już na poziomie pomysłu – jawną olewkę dobrego smaku, no i oczywiście tanie jak barszcz efekty specjalne, dumnie podkreślające swój groszowy rodowód. O tym, jak odpałowe potrafi być japońskie kino rozrywkowe, pisaliśmy już w tym dziale parokrotnie (przykładowo: Meatball Machine Kodoku). Myślę więc, że większość czytelników ma pełną świadomość, że nie będzie jak na Netfliksie czy na TVN-ie. Ani… gdziekolwiek indziej. Reżyser Dead Sushi ma na koncie takie tytuły jak Robo-geisha, gdzie kobiece postaci miały karabiny zamiast piersi, krewetki wbijano w oczy, miecze wsuwano w tyłki itp., a także obrazy porno, i to te z kategorii “gdyby wejść z kamerą do toalety”. Trzeba więc jasno powiedzieć, że Noboru Iguchi lubi dosadne rozwiązania i zabiera nas na przejażdżkę po dzikim placu zabaw. I tutaj rodzi się pytanie: czy jego podejście się sprawdza? Bo przecież niejeden film próbował nas zauroczyć, szokując, a kończyło się ziewaniem widza. Przykładem choćby Zombie Ass: Toilet of the Dead – wcześniejszy obraz twórcy Dead Sushi. Horror skatologiczny, który musiał pieścić zmysły smakoszy tematu, ale “zwykłego” widza męczył i prowokował do szybkiego spłukania w odpływie pamięci. Niekiedy filmowcy próbują nas schwytać na efektowny tytuł (sztandarowy przykład: Surfujący naziści muszą umrzeć), który stanowi to, co najlepsze w samym dziele.

To nie jest ten przypadek. Jasne, że Dead Sushi chce naszą uwagę przejąć siłą – już choćby oryginalnym i ryzykownym punktem wyjścia. Ale i swoją formą. Na ekranie mamy przecież rodzaj krzykliwej kreskówki dla dorosłych, pełnej typowo japońskiej nadekspresji, wrzasku i rozgardiaszu. Odgryzione wargi, nosy, bieganie w tę i z powrotem jak w Scooby Doo, nadpobudliwa kamera dziko napierająca na obiekty… Pewnie, jest tu cały ten gorączkowy nadmiar, którego np. polscy filmowcy jeszcze się boją (wyjątkiem może Xawery Żuławski, potrafiący świadomie korzystać z elementów kiczu).

Ale reżyser Dead Sushi kupuje nas przede wszystkim klimatem nieskrępowanej zabawy. W mniejszym stopniu makabrą. Tej ostatniej nie brakuje, ale jest tak komiksowa, że nikomu nie ścierpnie skóra.

Za dużą zasługę poczytuję twórcom fakt, że przy tak odrealnionym motywie przewodnim i takim stężeniu groteski udaje im się utrzymać nasz poziom zadowolenia. Nie jesteśmy przejedzeni; chłoniemy atrakcje do końca. I w dobrym nastroju pozostajemy do finału. Humor może jest miejscami naprawdę niewyszukany, ale nastrój całości ma prawo kojarzyć się z odcinkiem przygód Ricka i Morty’ego (minus inteligentne dialogi – tych tu nie uświadczymy). Oczywiście część widzów nie dojrzy w tym dziele żadnych plusów, ale o tym, kto rozsmakuje się w sushi, a kto zostanie przy pierogach, zadecyduje pierwszy kwadrans seansu. Zjesz ze smakiem lub szybko wyłączysz; nie za bardzo wierzę w istnienie trzeciej drogi.

Efekty specjalne – przaśne CGI bez cienia godności – są dokładnie tym, czego tu trzeba. Wspaniale uzupełniają świat przedstawiony, wyglądający jak manga, która wypełzła z jakiegoś energetycznego postmodernistycznego szlamu. Podobnie aktorstwo. Postaci wyciosano tępym mieczem samurajskim – pewnie na ostrym tripie narkotykowym i z opętanego drewna.

I może gdzieś w tym bajzlu wybrzmiewa prawdziwa Japonia. Bo korpoludzie są tu ograniczonymi hedonistami, a dygająca obsługa gospody – poddańczym dodatkiem do usługi, więc można jadać sushi bezpośrednio z jej ciała. Za to bohaterka ma świadomość, że trudno jej będzie zyskać szacunek ojca, nie będąc mężczyzną.

Wesoło, kolorowo i żywo – półtorej godziny jak z bicza strzelił. Nie jest to kino do wielokrotnego smakowania, ale jeden z tych przyjemnych seansów, które wtykają nam wielkiego płonącego banana w usta.

 

REKLAMA