Tron był produkcją nietypową i wizualnie przełomową, zwłaszcza dla tamtych czasów oraz widzów z tamtych czasów. Mało który z nich posiadał komputer osobisty i na co dzień wykorzystywał go do pracy. Już wtedy, na tamtym raczkującym poziomie rozwoju informatyki, twórcy potrafili aż tak daleko przesunąć granicę między światem rzeczywistym a wirtualnym. Po tylu latach wciąż jestem pod wrażeniem, że wnętrze komputera można sobie tak symbolicznie, a jednocześnie plastycznie wyobrazić. W Tronie konflikt człowieka z maszyną przenosi się do jej wnętrza. Znów dotykamy sensu istnienia sztucznej inteligencji, której pragnienia sięgają dużo dalej niż sterowanie pomniejszymi programami wykonawczymi. Tzw. program główny w komputerze, do którego włamuje się haker Flynn (Jeff Bridges) uważa, że świat pozainformatyczny również powinien być złożony z uporządkowanych klastrów, gdzie każdy miałby swoje miejsce. Skąd my to znamy w naszym pozawirtualnym życiu? Z różnych totalitarnych systemów politycznych opartych na niekontrolowanej władzy jednostki. W rzeczy samej Tron jest filmem science fiction z mnóstwem odniesień do zasad panujących w naszej pre- i postkomunistycznej rzeczywistości.
Walkę zwykle wyobrażamy sobie jako fizyczne starcie przynajmniej dwóch przeciwników. Współczesne kino science fiction, zwłaszcza to mające pretensje do przekazywania widzom jakieś ważnej, humanistycznej prawdy ogólnej na temat naszych jestestw, niekiedy stosuje inne zabiegi. Sceptycy będą wątpić, czy jest to o ogóle w tym gatunku możliwe. Powinni więc obejrzeć film Jestem matką. Walka według Granta Sputore nie polega na zadawaniu fizycznych cierpień, lecz na starciu na poziomie rodzicielskim. Człowiek walczy z robotem o to, który z nich jest w stanie wychować ludzkiego potomka. Jeśli robot będzie to potrafił, z gatunku ludzkiego niewiele zostanie. Od skutecznego wychowania przez roboty tylko krok do zmiany świadomości i akceptacji wszelkich innych modyfikacji w naszym ciele i powolnym lecz sukcesywnym zmienianiu naszej rasy od samych podstaw. Mam świadomość, że takie nakreślenie problemu jest w stosunku do androidów rasistowskie. Wyciągam jedynie wnioski z filmu, nie będąc zwolennikiem takiego podejścia. A niech sobie wychowują ludzkie dzieci. Może przyniesie to coś wartościowszego niż tresura, którą uprawiają niektóre matki i ojcowie, tylko po to, żeby podporządkować dziecko abstrakcyjnym normom politycznym, seksualnym i religijnym. Roboty są wolne od takich konwenansów.
We wszystkich opisanych powyżej maszynach zawsze była obecna jakaś racjonalność, wytłumaczalność, sprowadzająca się do technicznej zasady działania, którą można pojąć, opisać, zmierzyć, a nawet skopiować oraz w końcu pokonać itp. Dlatego też owe maszynerie i sztuczne inteligencje nimi sterujące, są częścią gatunku science fiction, a nie np. horrorów czy fantasy. W przypadku Christine jest inaczej, chociaż nie mniej wciągająco i emocjonująco. Christine to samochód, legendarny Plymouth Fury z 1958 roku wymyślony przez Stephena Kinga, pisarza lubiącego niedopowiedzenia. I tak od czytelnika, a potem od widza znakomitej adaptacji Johna Carpentera zależy, z czym (lub z kim) utożsamią mordujący ludzi samochód – może być to zazdrosna o ukochanego kierowcę kobieta, a raczej jej duch, pomniejszy, zagubiony demon, kosmiczna siła czy też w niewytłumaczalny sposób ożywiona mechanika działająca podobnie do sztucznej inteligencji. Najważniejsze jest to, że Christine nie potrzebowała żadnych procesorów, moralitetów technologicznych oraz laserowych wspomagaczy, żeby zapisać się w historii kina jako jedna z najstraszniejszych i najbardziej bezlitosnych maszyn.