search
REKLAMA
Action Collection

CZERWONA GORĄCZKA. 30 lat od premiery

Jacek Lubiński

17 czerwca 2018

REKLAMA

Notabene warto odnotować, że z równie przesadnymi zapędami przystąpiono do pracy na planie. Mister Universe aż trzy miesiące uczył się rosyjskiego, choć w przeciągu stu czterdziestu minut wypowiada zaledwie kilka niezbyt skomplikowanych zdań w tym języku. A jego amerykański partner z przydziału dwa tygodnie pracował na autentycznym policyjnym posterunku, aby przygotować się do roli, która ostatecznie sprowadza się do standardowego wizerunku gliniarza dużego ekranu, czyli takiego, który śmieszkuje i ma za nic rozkazy przełożonych. Jakby jednak nie było, to trzeba oddać Hillowi, że (po raz kolejny) udało mu się na tyle sprawnie połączyć ze sobą wszystkie sprzeczne elementy w atrakcyjne, składne i konsekwentnie utrzymujące swój klimat widowisko, które łyka się w prawdziwie rosyjski sposób – bez popity czy zagryzki. Na raz. A potem na drugą nóżkę.

Co ciekawe, produkcja Mario Kassara i Andrew G. Vajny – czyli legendarnego duetu ze studia Carolco, które w tamtej erze trzepało hit za hitem (tudzież robiło klasyk VHS za klasykiem VHS) – jest zarazem niezbyt widowiskowa, wręcz kameralna. Kręcony na udających Moskwę ulicach Węgier i Austrii oraz rodzimego Chicago film nie wyróżnia się specjalnie pod względem technicznym. Nie porywa ani wizualnie (choć stojący za kamerą Matthew F. Leonetti bynajmniej nie odwalił fuszerki), ani w sferze audio (kompozytor James Horner powtarza tu nie tylko tematy Prokofjewa, ale też własne z 48 godzin czy, także osadzonego w ZSRR, Parku Gorkiego), ani tym bardziej pod względem rozwałki oraz ogólnie pojętej widowiskowości. Zdecydowanie bliżej mu do stonowanego Raw Deal aka Jak to się robi w Chicago niż do pozbawionego jakichkolwiek granic Commando. Być może dlatego zawstydzający Ściganego finał na dwa autobusy i mnóstwo pary (nie tylko tej w rękach) wydaje się taki absurdalny na tle odrobinę jedynie niedorzecznej całości, nadając jej ogólnego wrażenia jeszcze jednej grzesznej przyjemności z zamierzchłej ery.

Być może również dlatego mający na karku już trzy dekady akcyjniak ogląda się dziś lepiej, niż nakazuje logika. Znamienne zresztą, że w dniu premiery publika przyjęła go z mieszanymi uczuciami, dając Schwarzeneggerowi zarobić bardziej na czysto komediowych Bliźniakach. Blisko trzydzieści milionów budżetu – z czego osiem powędrowało do głównej gwiazdy – zwróciło się twórcom dopiero z czasem, za pomocą drugiego obiegu i kaset wideo nie do zajechania, na których Czerwona gorączka prezentowała się jakoś tak bardziej efektownie. A i miała w sobie o wiele więcej uroku niż ta późniejsza, “świąteczna”, w której Arnie robił z siebie debila w inny sposób. Trzeba przy tym napisać, że dzieło Waltera Hilla zostało tuż przed dystrybucją pocięte i pozbawione kilku ważnych scen, przez co jego dynamika nie przychodzi w sukurs treści. Ale co tam! Ważne, że nie ma nudy.

Słit focia z planu

Czerwona gorączka – na świecie znana również pod tytułami Inferno Vermelho, Danko i… Red Bull – nie rozpadła się wzorem Związku Radzieckiego. O jej solidnej jakości niech świadczy fakt, że pomimo całej głupoty, miałkości, braku konkretnego stylu czy naprawdę pamiętnych scen, oraz masy innych mankamentów, generalnie w oczy najbardziej kłuje tu epizod latającego po ulicach “Szikago” Arnolda w galowym stroju radzieckich stróżów prawa i potężnej czapie zimowej. Ale cóż, jak to mówił Osgood Fielding III w Pół żartem, pół serio: nikt nie jest doskonały…

A na deser jeszcze kilka czerwono-gorączkowych ciekawostek:

– Nieliczne ujęcia na Placu Czerwonym powstały metodą partyzancką, gdyż Amerykanie nie dostali pozwolenia na filmowanie w tym miejscu.

– Broń Schwarzeneggera nazywa się Podbyrin i ma kaliber 9.2 mm. Próżno jednak szukać jej w sklepach, bo twórcy zmyślili tę markę, a pistolet wykonali ze zmodyfikowania Desert Eagle Magnum.

– Film zadedykowany jest kierownikowi kaskaderów – Benniemu E. Dobbinsowi – który w trakcie przygotowania jednej ze scen dostał ataku serca.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA