search
REKLAMA
Action Collection

TURBULENCJA. Gatunkowa dekompresja

Jacek Lubiński

29 grudnia 2018

REKLAMA

Czy to nie dziwne, że w latach 90., na chwilę przed 9/11, doszło nie tylko do kresu rozwoju tak zwanych akcyjniaków, ale też ich dosłownego wzniesienia się w przestworza? Chociaż terroryści różnego sortu porywali samoloty od początków awiacji, w latach 60. ubiegłego stulecia robiąc z tego praktycznie nowy zawód, kino potrzebowało czasu, aby z latających molochów uczynić pełnoprawnych bohaterów. Co prawda już w 1970 roku na ekrany wleciał prekursor kina katastroficznego – Port lotniczy – ale dopiero w dwóch kolejnych dekadach potyczki na wysokości kilku(dziesięciu) tysięcy stóp stały się modne. Ich maksymalny pułap osiągnięto w roku 1997, kiedy to premier doczekały się Air Force One, Con Air oraz właśnie niesławna Turbulencja (a ciut wcześniej mogliśmy oglądać jeszcze Krytyczną decyzję)…

Stuminutowy (nie mylić ze stumilowym) kolos w reżyserii Roberta Butlera, a napisany przez Jonathana Bretta – w obu przypadkach był to zarazem szczyt i upadek takiej sobie kariery – jest prosty jak budowa pierwszych maszyn latających. Oto na pokład Boeinga 747 fikcyjnych linii TCA wbija dwóch skazańców pod policyjną obstawą. Jeden to złodziej i prostak (Brendan Gleeson), a drugi to psychopata i seryjny morderca, który cały czas wyrzeka się przypisywanych mu czynów, twierdząc, że został wrobiony. Ale angaż do tej roli Raya Liotty od początku nie pozostawia nam żadnych złudzeń. Są święta, więc oprócz nich w samolocie zasiadają niedobitki szarych obywateli oraz skromna załoga, wśród której znajdziemy dopiero co porzuconą przez narzeczonego Teri Halloran, czyli będącą u kresu popularności, śliczną i seksowną Lauren Holly, która od tego momentu również nie zagrała już w niczym szczególnym, choć przecież wcześniej zachwycała (przynajmniej urodą) w takich hitach, jak Głupi i głupszy, Nagi peryskop oraz Smok: historia Bruce’a Lee.

Po dokładnym sprawdzeniu pokładu i wypełnieniu wszelkich formalności samolot startuje. Nie licząc kilku tytułowych wstrząsów w trakcie napotkanej burzy, lot przebiega spokojnie i po przedłużającym się momencie lądowania dochodzi do oczywistego happy endu oraz przewijających się na tle lotniskowego chaosu napisów końcowych. Są oklaski, gratulacje, trochę patosu i przyjemna muzyczka – tym razem niebędąca gwiazdkowym szlagierem popularnego piosenkarza. Aha, oczywiście w międzyczasie więźniowie uwalniają się. Dochodzi do krwawej jatki, utracenia kontroli nad lotem i małego mano a mano z sympatyczną stewardessą, która musi nie tylko walczyć o przeżycie, ale też udowodnić swoją wartość w obliczu pozornie nieuniknionej katastrofy i niewybrednych komentarzy ze strony biernie przyglądających się wszystkiemu z dołu służb bezpieczeństwa. Takie tam pierdoły…

Wydawać by się mogło, że ten film ma wszystko na swoim miejscu, żeby stać się kolejnym hitem kina akcji. Odpowiednio wciągającą historię z bohaterami, którym możemy kibicować, rytm, napięcie, zgrabnie serwowaną dramaturgię wymieszaną z początkową niepewnością co do natury złoczyńcy; świąteczny klimacik, a także dobrą obsadę złożoną z weteranów drugiego planu (Rachel Ticotin, Ben Cross, Jeffrey DeMunn i Hector Elizondo w roli zawziętego porucznika… Aldo Hinesa), R-kę i konkretny budżet (wedle niektórych danych sięgający nawet siedemdziesięciu milionów zielonych!). A jednak poszczególne elementy nie tworzą solidnej całości, która potrafiłaby naprawdę porwać, jakkolwiek ekscytować, że o prawdziwych emocjach i mrożącym krew w żyłach widowisku nie wspominając.

Za kamerą zabrakło zdecydowanie ręki mistrza, dzięki któremu Turbulencja mogłaby stawać w szranki nie tylko z konkurencją danego roku, ale chociażby i z wcześniejszym Pasażerem 57, którego dalekiego, biedniejszego kuzyna odrobinę przypomina. Zdecydowanie niewykorzystany został potencjał miejsca akcji i jego zawsze filmowo rozrośniętych do niewiarygodnych wręcz rozmiarów mrocznych zakamarków. Także konfrontacja blond heroiny z uroczo szarżującym, ale nigdy prawdziwie przerażającym Liottą pozostawia nieco do życzenia. Podobnie opisać można wypełniony suchszymi od słomy dialogami scenariusz, którego każda kolejna scena wydaje się głupsza i absurdalniejsza od poprzedniej. Bynajmniej nie pomaga mu zbiór schematów, sprawiających, że całość można oglądać z zamkniętymi oczami, przewidując kolejne atrakcje niemal co do sekundy. W końcu też okazjonalne efekty specjalne z użyciem komputera nijak mają się do wyłożonych na produkcję pieniędzy, czyniąc z filmu swoistego Wiedźmina przestworzy (acz warto nadmienić, że 1997 był również rokiem jeszcze bardziej rażącej CGI Anakondy Luisa Llosy).

Nie dziwne zatem, że – wzorem pochodzącego z tego samego okresu, tak samo nieudanego i też zwieńczonego efektownym karambolem głównego środka transportu Speed 2 – dzieło Butlera podzieliło los boxoffice’owej klapy, zwracając zaledwie ułamek swoich kosztów (aczkolwiek swoje na pewno zrobiło tu przełożenie grudniowej premiery na styczeń). To zdecydowanie nie była największa wpadka tamtych dwunastu miesięcy, bo Turbulencja jedynie otworzyła stawkę prawdziwych porażek artystyczno-finansowych, wśród których znajdziemy jeszcze takie hiciory, jak Peacemaker, Szakal, Incydent, Morderstwo w Białym Domu, W morzu ognia, katastroficzny duet Góra DantegoWulkan czy w końcu komiksowe odpryski w postaci Spawna oraz Batmana i Robina. Ale niesmak pozostał. Zwłaszcza że nie obyło się także bez nominacji do Złotych Malin – dla biednej, bo przecież całkiem nieźle wypadającej w swojej roli Holly oraz dla „filmu niebezpiecznego dla zdrowia i życia publicznego”.

Z tym ostatnim można się kłócić, biorąc pod uwagę, że nieco dobrej woli i odpowiedniego nastroju oraz krata browarów pozwalają się nawet nieźle na nim bawić i bez towarzystwa (w ramach solidarności z główną bohaterką). Zatem trudno o jakieś poważniejsze szkody na psychice widza, który patrzy na to wszystko może bez emocji, ale też bez większego znudzenia czy zażenowania. Zresztą po wejściu na domowy rynek Turbulencja stała się jednym z chętniej wypożyczanych weekendowych przebojów DVD i – wtedy jeszcze – VHS, przekonując hollywoodzkich włodarzy do zainwestowania jeszcze w dwa sequele, powstałe z bezpieczną myślą o dystrybucji wyłącznie na te nośniki. Jak nietrudno się domyślić oba leciały poziomem już tylko w dół. Jeśli gdzieś w tej całej trylogii lotniczego terroru krył się kiedykolwiek jakiś potencjał, to właśnie w oryginale, który przynajmniej stara się wyglądać jak pełnoprawny blockbuster z gwiazdami i całym dobrodziejstwem inwentarza kina akcji. 

Ostatecznie nie jest to najgorszy możliwy reprezentant gatunku, a zwyczajnie, tak po ludzku, wybitnie przeciętny produkt jednorazowego użytku, idealny do zapełnienia tła pod karpia – ot puścić go i niech sobie leci i leci… Złośliwi twierdzą też, że jest to swoiste odbicie życia kobiety tkwiącej w związku z Liottą. Paradoksalnie jemu akurat Turbulencja zaszkodziła najmniej…

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA