Connect with us

Publicystyka filmowa

KOSZMAR MINIONEGO LATA. Dlaczego o tym slasherze wciąż się pamięta?

KOSZMAR MINIONEGO LATA to slasher, który, mimo upływu lat, wciąż fascynuje i wywołuje dreszczyk emocji, dowcipnie grając z konwencją horroru.

Published

on

KOSZMAR MINIONEGO LATA. Dlaczego o tym slasherze wciąż się pamięta?

Tekst z archiwum Film.org.pl (29.08.2020)

Jest coś dziwnego w tym, że slasher odrodził się tuż po premierze Krzyku, wszakże pełnoprawnego przedstawiciela tej odmiany horroru, a jednocześnie tego, który wypunktował i w błyskotliwy sposób wyśmiał wszystkie jej grzechy i założenia. Następujące po nim filmy nie tylko nie osiągnęły poziomu maestrii Wesa Cravena w budowaniu napięcia i inscenizacji krwawych scen, ale przede wszystkim kompletnie nie były zainteresowane możliwością zabawy formułą, która wyczerpała się, nim jeszcze lata 80. osiągnęły półmetek.

Advertisement

Ulice strachu, Walentynki, kolejne sequele Halloween czy nowe wersje klasycznych już tytułów były kompetentnie zrobione, nieprzesadnie krwawe, z modną obsadą młodych aktorów, ale mentalnie wciąż tkwiły gdzieś w okolicach obozu Crystal Lake. Zdarzały się produkcje próbujące igrać z żelaznymi zasadami slasherów – we Krwi niewinnych tylko utrata dziewictwa mogła ocalić przed śmiercią, mockument Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon zdradził techniki bycia niezniszczalnym mordercą, tytułowej bohaterce Wszyscy kochają Mandy Lane daleko było do standardowej final girl, a Porąbani w sposób niemal parodystyczny obalili mit złego rednecka – lecz nawet im ciążyła schematyczność. Być może jednak to powodzenie nie Krzyku, a innego filmu zdecydowało w większym stopniu o wysypie tego typu horrorów na przełomie wieków.

W marcu 1997 roku, zaledwie trzy miesiące po premierze dzieła Cravena, rozpoczęły się zdjęcia do Koszmaru minionego lata, który nie tylko wyprzedził pojawienie się kontynuacji wcześniejszego filmu w tym samym roku, ale i zręcznie wykorzystał fakt, że autorem scenariuszy do nich wszystkich był jeden człowiek – Kevin Williamson. Pokusa, aby reklamować Koszmar hasłem „film twórcy Krzyku” była zbyt wielka, co poskutkowało późniejszym pozwem ze strony producentów cytowanego tytułu, słusznie twierdzących, że slogan sugerował reżyserię Wesa Cravena, który z projektem nie miał nic wspólnego (w rzeczywistości film podpisał debiutujący Jim Gillespie).

Advertisement

Wystarczyło to jednak, aby tłumnie przyciągnąć widzów do kin – Koszmar minionego lata stał się sporym przebojem (125 milionów dolarów wpływów przy 17-milionowym budżecie), przyczyniając się do odnowy slashera, z którego tak ochoczo kpił Krzyk. Ironia nakazuje mi zadać pytanie, co poszło nie tak.

Zacznijmy od tego, że film Gillespiego ani przez chwilę nie stara się wyjść poza ramy gatunku, swojej siły szukając w tradycyjnym podejściu i wierności schematom. Mamy zatem czwórkę kończących liceum przyjaciół, marzących o tym, aby jak najszybciej opuścić małe rybackie miasteczko i wejść w dorosłość. Plany pokrzyżuje im stojący na drodze człowiek – jadąc nocą do domu, potrącają nieszczęśnika, a w przypływie silnych emocji decydują się wyrzucić ciało do morza, nikomu nie mówiąc o wypadku. Rok później cała czwórka staje się celem ubranego w rybacki płaszcz i uzbrojonego w wielki hak osobnika, który zna ich sekret.

Advertisement

Scenariusz filmu został oparty na powieści dla młodzieży autorstwa Lois Duncan, gdzie bynajmniej nie znajdziemy mordercy z hakiem, a fabuła służy przede wszystkim temu, aby edukacyjnym tonem opowiedzieć o poczuciu winy i konieczności stawienia czoła odpowiedzialności. U Gillespiego motyw ten wybrzmiewa całkiem udanie, ukazując feralne wydarzenie jako moment, w którym plany młodych na przyszłość na zawsze odeszły w zapomnienie (choć warto zastanowić się, czy w ogóle mieli szanse na ich realizację), a przyjaźń rozpadła się niczym domek z kart. Po roku są dla siebie obcymi ludźmi, zmuszonymi odnowić relacje w obliczu zagrożenia.

Początkowo dotyczy to wyłącznie ujawnienia prawdy, które zaprowadziłoby bohaterów prosto do więzienia, ale tajemniczy prześladowca bardzo szybko daje im do zrozumienia, że interesuje go dużo dotkliwsza dla nich kara.

Advertisement

Warto przy tym zwrócić uwagę na figurę mordercy, wziętą z jednej z najpopularniejszych amerykańskich miejskich legend, w której para nastolatków zostaje wystraszona przez mężczyznę z hakiem zamiast dłoni akurat w momencie, kiedy oddają się miłosnym igraszkom. Sięgającą lat 50. zeszłego wieku historię można interpretować jako przestrogę dla szukającej doświadczeń seksualnych młodzieży, ale również dopatrując się w szaleńcu bez ręki symbolu seksualnego wynaturzenia. Również bohaterowie filmu rozmawiają o legendzie tuż przed wypadkiem (doskonałe wyczucie czasu).

Grana przez Jennifer Love Hewitt Julie zdradza, że nie wierzy w prawdziwość historii, ale w jej symbolizm już tak. Późniejsze pojawienie się mordercy jawi się tym samym jako wyprowadzenie dziewczyny z błędu – znaczenie i funkcja opowieści są mniej ważne, kiedy na horyzoncie pojawia się rzeczywisty morderca. Ostatecznie Williamson zadowala się wyłącznie kostiumem, bez próby nadania tej postaci cech wykraczających poza schemat klasycznego horrorowego złoczyńcy.

Advertisement

Jaka szkoda, że zanim użyje on swego haka, zechce zabawić się z młodymi w ciuciubabkę. Cała środkowa część filmu przeznaczona jest na straszenie czwórki nastolatków oraz próbę ustalenia, kim była ofiara i kto ich prześladuje. To pierwsze ma swoje lepsze i gorsze momenty, choć ciężko wskazać, które to które – obcięcie włosów Helen brzmi śmiesznie w kontekście horroru, ale reakcja grającej ją Sary Michelle Gellar jest efektowna; z drugiej strony znalezienie, a później zniknięcie trupa pokrytego krabami z bagażnika Julie szokuje i zaskakuje, lecz następujące po tym prowokacyjne wykrzykiwanie dziewczyny budzi już uśmiech politowania (scena ta została świetnie sparodiowana w pierwszym Strasznym filmie).

Równocześnie mamy śledztwo prowadzone właśnie przez Julie, postać mało interesującą, banalną, a miejscami wręcz irytującą. Dziewczyna, która stała się główną bohaterką już w momencie, gdy chwilę po wypadku jako jedyna z grupy chciała zawiadomić policję, jest ukazana jako osoba z jednej strony moralnie lepsza od swych przyjaciół, a z drugiej mocniej od nich cierpiąca za to, co zrobili rok wcześniej. Oczywiście trzymamy za nią kciuki, bo jako jedyna próbuje naprawić swój błąd, a Hewitt smutno się uśmiecha, ale wolałbym, aby uwaga była w większej mierze skupiona na drugiej dziewczynie.

Advertisement

Nie tylko dlatego, że gra ją Buffy, postrach wampirów. Jeśli Williamson mógł w jakiś sposób przełamać schemat, to właśnie czyniąc bohaterką slashera osobę pozornie powierzchowną, marzącą o karierze aktorskiej królową parady, po roku zdegradowaną do roli ekspedientki w sklepie nielubiącej jej siostry. Ale to właśnie Helen pokaże się jako ta, która zmieniła się najbardziej ze wszystkich – pozbawiona złudzeń wobec własnej osoby, tęskniąca za przyjaciółką (i potrafiąca to powiedzieć), próbująca jej pomóc, nawet jeśli sama jest zbyt zlękniona, aby przyznać się do winy.

W końcu jednak tradycji musi stać się zadość i hak idzie w ruch. Trzeci akt pozwala Gillespiemu na realizację szeregu trzymających w napięciu scen, na które widzowie czekali cały film. Reżyser zaskakująco stroni od makabry, ale i koncentruje się na czymś innym; ważniejszy jest zamaskowany zabójca i jego nie do końca określona natura. Są w Koszmarze sytuacje sugerujące jego nadludzki status, jakby mordercą nie był nikt żywy, a właśnie ten, którego młodzi bohaterowie zabili rok wcześniej. Kiedy ostatecznie poznajemy jego tożsamość, niby wszystko zostaje wyjaśnione, ale tak naprawdę rodzi to kolejne pytania, sytuując film jeszcze mocniej po stronie przekraczającego granicę realizmu thrillera.

Advertisement

Muszę przyznać, że powrót do Koszmaru minionego lata po blisko 20 latach od ostatniego seansu był całkiem udany. Williamson punkt po punkcie realizuje schemat klasycznego slashera, podczas gdy Gillespie stara się nadać historii współczesną oprawę (w czym najbardziej pomagają modne wtedy piosenki). Realizacyjnie jest to bardzo przyzwoicie wyglądające kino – największe wrażenie robi pierwsze ujęcie w filmie, z kamerą sunącą tuż nad morzem, wznoszącą się ku klifom i zataczającą łuk, aby dać nam doskonały widok na pechowy zakręt, gdzie dojdzie do wypadku, a przede wszystkim zbliżyć się do siedzącej na wzgórzu postaci.

Aktorsko najciekawsze są panie, nie tylko Gellar i Hewitt, ale również Anne Heche w roli upiornej siostry zabitego. Z panami jest już gorzej – o ile Ryan Phillippe jako wiecznie agresywny Barry nie ma specjalnie co grać, ale również nie razi swym występem, o tyle wcielający się w Raya Freddie Prinze Jr. jest koszmarny w każdej scenie, w której się pojawia. Wielbicieli Teorii wielkiego podrywu zainteresuje pojawienie się Johnny’ego Galeckiego, ale uprzedzam, że jego bohatera spotyka szybki, choć całkiem efektowny koniec.

Advertisement

Być może to też nostalgia decyduje o tym, że traktuję film Gillespiego lepiej, niż na to zasługuje. Niewiele mam mu do zarzucenia w kategorii młodzieżowego dreszczowca, a atmosfera kina grozy końca lat 90. działa tu równie dobrze jak w przypadku Krzyku. Ale jednocześnie jest to horror, który nie miał prawa powstać po dziele Cravena, kpiącym przecież z tego wszystkiego, co stoi u podstaw Koszmaru minionego lata. Tekst Williamsona (napisany przed Krzykiem, co wcale nie dziwi) jest zwyczajnie stary, ograny, zawierający intrygujące tropy, ale tak mocno trzymający się konwencji, że przewidzieć można wszystko, włącznie z ostatnią sceną.

Choć może nie wszystko. Scenarzysta nie gra fair, jeśli chodzi o tego, który kryje się pod rybackim kapturem; jego tożsamości okazuje się niespodzianką, ale tylko dlatego, że jest to postać zupełnie nam nieznana. Można nazwać to oszustwem ze strony Williamsona, choć w tego typu obrazie nie jest to najważniejsze. 

Advertisement

Sukces filmu stał się dla innych twórców sygnałem, że jest miejsce na slasher po Krzyku, co skrzętnie wykorzystano, ale nie obrodziło to w dzieła równie kultowe co na przełomie lat 70. i 80. Być może dlatego, że inwencji starczyło im tylko na kampanie reklamowe, a same filmy nie mogły się pochwalić nawet w najbardziej podstawowej potrzebie wywołania u widza szoku krwawymi scenami mordów (dotyczy to również nakręconego dwa lata później sequela, Koszmaru następnego lata, którego akcję przeniesiono z rybackiej mieściny.

.. na Bahamy). Lekkość tego kina musiała spowodować przesilenie na horrorowej scenie, czego efektem było wejście Pił, Hosteli i innych przedstawicieli niesławnego torture porn. Tymczasem Koszmar minionego lata skorzystał na tym, że został szybciutko nakręcony i pojawił się jako pierwszy po hicie Cravena. Pewnie tylko dlatego o filmie Gillespiego wciąż się pamięta.

Advertisement

Advertisement
Kliknij, żeby skomentować

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *