TUNEL. Stallone wyrusza na ratunek
Druga połowa lat dziewięćdziesiątych to moment, w którym gwiazda Sylvestra Stallone’a powoli zaczęła przygasać. Aktor miał już wtedy za sobą kilkadziesiąt filmów, w których niemal zawsze wcielał się w odważnych twardzieli, nierzadko mających złożoną przeszłość, czym ugruntował swoją pozycję jednej z ikon kina akcji, obok choćby Bruce’a Willisa czy Arnolda Schwarzeneggera. Krytycy zazwyczaj nie byli zachwyceni filmami, w których Sly się pojawiał, co nie przeszkodziło im w staniu się kultowymi tytułami wśród fanów na całym świecie. Jednym z ostatnich klasyków Stallone’a tamtego okresu był Tunel, nieco różniący się od dotychczasowych osiągnięć aktora, bo odchodzący od typowego kina sensacyjnego na rzecz katastroficznego thrillera.
Rob Cohen długo nie czeka z rozpoczęciem właściwej akcji swojego filmu i wzorowo przeprowadza szybką i treściwą ekspozycję, w której poznajemy przyczyny zawalenia się tytułowego tunelu oraz bohaterów, którzy w tymże utkną. Mamy więc niespełnioną pisarkę o niskiej samoocenie, zamożną starszą parę z psem, kilkoro młodocianych skazańców, skłóconą rodzinę po przejściach, pracownika obsługi tunelu, przemądrzałą gwiazdę reklamy (w tej roli pnący się wówczas po szczeblach kariery Viggo Mortensen) oraz przychodzącego im wszystkim z pomocą byłego ratownika, Kita Laturę (Stallone). Wszyscy, rzecz jasna poza bohaterem Sly’a, stają się ofiarą nieszczęśliwego zrządzenia losu połączonego ze zwyczajną ludzką głupotą. Do wybuchu i zawalenia się tunelu dochodzi bowiem w wyniku zderzenia samochodu skradzionego przez trójkę złodziei z ciężarówkami przewożącymi toksyczne chemikalia. Uciekający przed policją kryminaliści z impetem wpadają w beczki z łatwopalną substancją, powodując ogromny wybuch i doprowadzając do śmierci dziesiątek niewinnych ludzi i uwięzienia pozostałych przy życiu. Tym na ratunek wyrusza Latura, podejmując się samotnej i szalenie niebezpiecznej misji.
Podobne wpisy
Rola w Tunelu różni się od dotychczasowego emploi Stallone’a. Dotąd aktor wcielał się – poza rolą Rocky’ego Balboa – głównie w zdeterminowanych mścicieli bezlitośnie gromiących kolejnych przeciwników. Laturze oczywiście nie można odmówić determinacji, ale jest on zwyczajnym ratownikiem zmagającym się z demonami przeszłości, który po prostu chce uratować uwięzionych pod rzeką Hudson ludzi. Ma przy tym też coś do udowodnienia, zarówno dawnym współpracownikom, jak i sobie samemu. Główny bohater nie jest bowiem gotowym na wszystko herosem pozbawionym wad czy słabości. Latura, choć zwykle wychodzi cało z niebezpiecznych sytuacji, sam przyznaje, że nie ma przemyślanego planu na przeprowadzenie akcji ratunkowej, a jego brawura w dużej mierze wynika z chęci pokazania, że – mimo dawnej porażki – wciąż jest coś wart. To niewątpliwa siła filmu Cohena, ale nie tylko bohater Stallone’a ma coś do ukrycia. Każdy z nieszczęśników nosi bowiem ze sobą bagaż osobistych problemów, dzięki czemu sceny ich kłótni i zwątpienia nabierają dodatkowego kontekstu.
Reżyserowi doskonale udaje się wykreować klaustrofobiczną atmosferę miejsca, w którym w każdym momencie kolejne nieszczęście może spaść na głowę (dosłownie). Otrzymujemy oczywiście, podobnie jak bohaterowie, chwile wytchnienia, ale są one krótkie, bo i w tunelu nie ma czasu na przesadnie długi odpoczynek. Poziom adrenaliny nie spada, ale nie przekracza też odpowiedniego poziomu — Cohen wiele scen największego napięcia buduje bowiem za pomocą starego dobrego suspensu podsycanego muzyką Randy’ego Edelmana. Czy Laturze uda się zatrzymać wlewającą się do tunelu wodę? Czy ranny towarzysz przeżyje? I czy pies zginie? Na te pytania reżyser udziela odpowiedzi, ale po uprzednim wstrzymywaniu akcji i kilku woltach. Twórca Tunelu zdaje sobie sprawę, że tworzy thriller katastroficzny i, trzymając się sprawdzonego szkieletu fabularnego, nie tylko nieustannie ściska widza za gardło, lecz także unika drażniących schematów. Co prawda mamy tu do czynienia z typowymi postaciami zarozumialca, który wszystko wie najlepiej, czy zlęknionej kobiety czekającej na ukochanego, ale Cohen kontroluje klisze i nieścisłości, nie pozwalając im zadziałać na szkodę swojego filmu. W końcu nie o to tutaj chodzi.
Chodzi przecież o emocje, a te twórcom udaje się wywołać również dzięki imponującemu rozmachowi realizacji. Tunel w ogóle jest całkiem dobrym przykładem połączenia efektów specjalnych zrealizowanych metodą tradycyjną i tych generowanych komputerowo. Te pierwsze zdecydowanie dominują w filmie, a ich wykonanie budzi niemały podziw. Pękające ściany, walące się sufity, buchające płomienie i wlewająca się znienacka woda — wszystko to prezentuje najwyższy warsztatowy poziom. Za pomocą komputera zrealizowano za to scenę początkowego wybuchu chemikaliów. Z dzisiejszej perspektywy można dopatrzeć się niewielkiej patyny na tych efektach wizualnych, czego nie można powiedzieć o trikach praktycznych. To jednak tylko drobna ryska, bo cała sekwencja eksplozji to bodaj najmocniejszy punkt całego filmu. Widok ogromnego płomienia błyskawicznie pochłaniającego kolejnych ludzi i samochody, palącego wszystko na swojej drodze zapiera dech w piersiach i mimo że minęło już ponad dwadzieścia lat od premiery, ten spektakl zniszczenia nadal zachwyca.
Wydźwięk Tunelu jest taki, jak w większości filmów tego gatunku. Nie chodzi o bezrefleksyjne wskakiwanie w ogień i wynoszenie dziesięciu osób na plecach. Spokój i rozwaga stanowią jedyną drogę do ocalenia. Na lekkomyślność, niepotrzebną brawurę i egoizm nie ma tu miejsca i prędzej czy później skazują one na śmierć. Współdziałanie, zdecydowanie i zachowanie nadziei dają szansę na przeżycie. W jednej ze scen jeden z bohaterów mówi: „Razem damy sobie radę ze wszystkim”. W kupie siła, ale gdyby nie rozsądek Kita Latury, wszystkich czekałaby zguba.