POCAŁUNEK SMOKA. Jak zabić człowieka akupunkturą?
Luc Besson czasem mnie zadziwia. W przypadku akurat tego filmu z Jetem Li nie ze względu na nadzwyczajną jakość scenariusza oraz produkcji, ale z powodu ogólnie pojętej twórczej odwagi. Pocałunek smoka to przecież typowy film akcji z elementami sztuk walki. Gdyby nie wyświetlane na początku napisy, nie domyśliłbym się, że Besson napisał do niego scenariusz. Paryskie plenery i Tchéky Karyo w roli czarnego charakteru to o wiele za mało, żebym zaklasyfikował film jako utrzymany w specyficznym stylu twórcy Wielkiego błękitu, no chyba że to mit, że Besson go ma. On po prostu robi bardzo różnorakie filmy, a kilka razy zdarzyło mu się stworzyć doskonałe dzieła filmowe. Wychodzi na to, że z Bessonem mam pewien nierozwikłany problem, zwłaszcza w kontekście zestawienia jego najgorszych filmów, których był reżyserem, a które niedawno opisałem. Seans Pocałunku smoka nieco zweryfikował moje postrzeganie szeroko pojętej twórczości Francuza.
Nie zmieniłem oczywiście zdania na jego temat aż tak bardzo, żeby skrytykować Piąty element albo Nikitę. Raczej im więcej oglądam filmów Bessona, tych średnich lub gorszych, nieważne, czy był ich reżyserem, czy w inny sposób je współtworzył, tym bardziej się przekonuję się, że jest on doskonałym rzemieślnikiem, a nie autentycznym i nowatorskim geniuszem współczesnego kina. A takie wrażenie przecież można było odnieść po seansie Wielkiego błękitu. Za dużo jednak w twórczości Bessona sztampy, podlizywania się trendom i związanego z upływem czasu spadku jakości filmów, co objawia się pakowaniem w kolejne produkcje coraz większej liczby zużytych już w popkulturze efekciarskich wątków i nadmiernie widocznym oczekiwaniem zysków. Pocałunek smoka nie załapał się do mojego rankingu najgorszych filmów Bessona, bo jeśli chodzi o kwestie formalne, nie jest on jego reżyserem, a co najważniejsze, produkcja z Jetem Li jest zadziwiająco wciągająca jak na francuską wizję kina akcji. Jednocześnie jednak nie ma w niej nic, co by sprawiło, że chciałbym obejrzeć ją więcej niż raz.
To chyba dobry wynik dla filmowej bijatyki – być mocnym średniakiem? Produkcje z tego gatunku nie obfitują przecież w jakąkolwiek wznioślejszą ideologię, rzecz jasna z wyjątkiem hitów VHS ze Stevenem Seagalem w roli głównej. A tu otrzymujemy francusko-chińską niespodziankę za sprawą Jeta Li, czyli twórcy historii, Bessona, który nadał jej sformalizowaną postać scenariusza, oraz Chrisa Nahona, debiutującego w roli reżysera pełnometrażowej opowieści. Bo w Pocałunku smoka nie chodzi jedynie o walkę głównego superbohatera (Liu Jian) z aż nazbyt prostolinijnie złym czarnym charakterem (inspektorem Richardem – mogli go chociaż inaczej nazwać, a tak to taki francuski Jan Kowalski). Poza historią wrobionego w zabójstwo chińskiego policjanta (Jet Li) toczącego wyjątkowo nierówną walkę ze skorumpowaną francuską policją Pocałunek smoka ma jeszcze przynajmniej dwie „wyższe” płaszczyzny ideologiczne.
Pierwsza z nich to pokazanie, jak trudne jest życie prostytutki. O ile scenariuszowe wywody Bessona są jak najbardziej racjonalne w tym względzie, to już dramatyczne wykonanie ich przez duet Jet Li-Bridget Fonda pozostawia wiele do życzenia. Chiński policjant dziwi się jak dziecko, że w ogóle można tak żyć, dając się wykorzystywać zarówno przez skorumpowanych policjantów, jak i sutenera, który raczej gentlemanem nie jest. A z kolei prostytutka o wdzięcznym (i po blacharsku dźwięcznym) imieniu Jessica wykazuje tak bardzo przejaskrawione na ekranie dobrotliwość, skrzywdzenie przez los i nienawiść do zawodu, że aż trudno jej uwierzyć, że daje radę stać na ulicy i kogoś „obsługiwać”. Mało tego, stoi w najbiedniejszej dzielnicy, gdzie mieszkają same męty społeczne i… Azjaci. Tak więc płynnie przechodzimy do drugiej płaszczyzny ideologicznej filmu – przeciwstawienia skorumpowanej i złej Francji dobrym i wrażliwym na problemy społeczne Chinom.