NA LINII OGNIA. 25 lat od premiery
W latach 90. Wolfgang Petersen był jednym z najpopularniejszych reżyserów w Hollywood. A kino akcji miało się tak dobrze, jak chyba nigdy – i to nawet to bardziej zaangażowane społecznie, wychodzące nieco dalej poza efektowne eksplozje, strzelaniny i pościgi. Dodajmy do tego jeszcze drażniącą tematykę polityczną, która – w takiej formie jak tutaj – obecnie nie mogłaby zaistnieć, oraz niekwestionowaną ikonę kina w roli głównej i mamy w rękach prawdziwy dynamit, którego siła odrzutu wciąż może powalić.
Już w jednej z pierwszych scen tej nieco ponad dwugodzinnej sensacji grający główną rolę Clint Eastwood wyciąga zza pazuchy swoje magnum kaliber 44. To oczywiste nawiązanie do serii o Brudnym Harrym od razu poskutkowało spiskową teorią dziejów, wedle której Na linii ognia dzieje się w tym samym, zdeprawowanym świecie zbrodni. Nie ma ona jednak za wiele sensu, tym razem Clint nie jest bowiem i nigdy nie był gliną, lecz zachowującym zbliżoną postawę do reguł agentem służb specjalnych, których głównym celem jest ochrona najważniejszej osoby w państwie – prezydenta (tu nazywanego Podróżnikiem). Nie trzeba być alfą i omegą, aby domyślić się, że tego prezydenta wkrótce ktoś będzie chciał przerobić na ludzkie sito. A jedyną osobą mogącą temu zapobiec jest Frank Horrigan, czyli właśnie niesforny Eastwood, który ma już na sumieniu jedną głowę państwa, a na karku za dużo lat i mil przebiegniętych obok limuzyn.
Na przeciwko niego staje – jakże by inaczej! – prawdziwy geniusz zła w osobie wielce charakterystycznego Johna Malkovicha, dla którego był to pierwszy tak zdeprawowany bohater w karierze, otwierający mu drzwi do całej galerii kolejnych zwyrodnialców. U Petersena każe wołać do siebie Booth – co jest jawną aluzją do zabójcy prezydenta Lincolna – i jako jedyny zdaje się wiedzieć o Franku zbyt dużo, tym samym będąc zawsze dwa kroki przed nim i jego zespołem (obsadę „tych dobrych” uzupełniają jeszcze między innymi: śliczna Rene Russo, młody gniewny Dylan McDermott oraz John Mahoney i Gary Cole). Oczywiście jak kino nieraz udowodniło, przed Eastwoodem nie ma ucieczki – zawsze cię dopadnie, choćby za cenę własnego życia. Spoilery i schematy jednak na bok, ponieważ w tym wypadku to właśnie relacja między tym duetem ścierającym się w imię wyższych ideałów ustawia cały film, bez tych dwóch gości będący jedynie kolejnym efektownym akcyjniakiem.
Podobne wpisy
I tak kilka kluczowych dla fabuły scen pościgów, strzelanin lub innych rzeczy skategoryzowanych mianem „akcja” dziś już trąci mocno naciąganymi jak guma w szelkach rozwiązaniami (pod tym względem razi zwłaszcza energiczna gonitwa po dachach). A widowiskowy finał z użyciem windy – notabene tego samego hotelu Westin Bonaventure w Los Angeles, w danym okresie lśniącego także w Prawdziwych kłamstwach i thrillerze Na żywo – jest już bliski gatunkowej sztampy. Co nie zmienia faktu, że wciąż nieźle trzyma w napięciu. I robi to dokładnie dzięki świetnie rozpisanej przez scenarzystę Jeffa Maguire’a relacji wspomnianej dwójki, z której trudno wybrać bardziej upartego zawodnika.
Horrigan musi udowodnić sobie nie tylko, iż nie jest jeszcze za stary, że wciąż może i że ma coś jeszcze światu do zaoferowania, lecz przede wszystkim chce stawić czoła demonom przeszłości, od których nigdy nie zdołał się opędzić, a które teraz zyskały nową, jeszcze bardziej przerażającą twarz. Z kolei pan Booth – którego prawdziwa tożsamość w końcu zostaje ujawniona, lecz nikomu nie poprawia to humoru – chce za wszelką cenę dowieść, że jego anarchistyczny plan ma sens; że mimo zmieniających się czasów prezydenci dalej stanowią najlepszy cel, a zabicie tego konkretnego jedynie potwierdzi jego racje. To przy tym nie wszystkie niuanse powodów targających oboma bohaterami, których systematyczne wymiany zdań przez telefon należą do jednych z ciekawszych momentów całej produkcji.