COMMANDO NINJA. Sto akcyjniaków w jednym, czyli napalm retro
Ulubione filmy reżysera Commando Ninja to (nie używajmy przecinków, niech leci jak z karabinu) Rambo Terminator Predator Mad Max 2 Amerykański Ninja i mrowie innych klasyków lat 80. Postanowił oddać im cześć, sklejając je wszystkie w prawdziwy top topów.
John Hunter to weteran wojny w Wietnamie, znający smak napalmu i jatki tak jak wy, mięczaki, znacie smak kawy czy herbatki spijanej znad tomiku poezji. Obecnie (czytaj: w latach 80.) mieszka w głuszy wraz z córką, ale połączenie sielanki i komandosa skutkować może tylko jednym. Porwaniem dziewczynki przez Ninja. John stanie sam naprzeciwko kidnaperom – szalonemu dyktatorowi z Ameryki Środkowej i jego armii. Jednak najtrudniejszym przeciwnikiem będzie dla niego zabójczy Commando Ninja, posiadający też pewne atrybuty Predatora. Na szczęście lata temu John także przeszedł szkolenie w dżungli. Jest jedynym na świecie amerykańskim Commando Ninja, a drugim w ogóle. Jednak zostać może tylko jeden…
Commando Ninja premierę miał przed Świętami na YouTubie. Film kręcono przez dwa lata, a ekipę skrzykiwano w chwilach wolnych od innych zobowiązań. To dzieło niskobudżetowe i niezależne. Wyrosłe z głębokiej potrzeby, żeby na ekranie znowu rządzili faceci, którzy żują kulki łożyskowe i z one-linerem w ustach zniosą każdy rodzaj bólu. Rzecz ukończono dzięki działaniom na kickstarterze, które pozwoliły dokręcić brakującą część materiału. Mamy tu fanowską produkcję o statusie pielgrzymki do Ziemi Świętej. Acz sacrum miesza się z profanum, bo oglądamy przecież pastiszowo-parodystyczną nagonkę na wszystkie możliwe schematy kina “zabili go i uciekł”. Reżyserem jest Francuz na co dzień związany z branżą gier video, a od lat opętańczo zakochany w kinie lat 80. Od dawna myślał o kręceniu, jednak dopiero niedawno poczuł, że nadeszły pomyślne wiatry. Kung Fury wyważyło drzwi dla tego typu produkcji. Commando Ninja wchodzi w nie z dziarskim “knock, knock” i naciska spust. Ten pierwszy tytuł – półgodzinna piguła ejtisowej akcji, także oparta na crowdfundingu i brylująca na YouTubie – spotkał się z ciepłym przyjęciem widzów. Doceniam sferę wizualną projektu, jednak męczy mnie jego przesadna kreskówkowość. Commando Ninja umiejętniej podszedł i spacyfikował moją świadomość.
Zacznijmy od tego, że to fantastycznie odrobione zadanie z akcyjniaków. Kiedy pojawia się logo wytwórni, widz ma pełne prawo widzieć w nim kształty kojarzące się z wytwórniami Cannon, Carolco czy Orion. Potem jesteśmy w parnej dżungli z zielonymi beretami, którzy brodzą przez rzekę na jakimś patrolu. I był to dla mnie moment newralgiczny: albo ktoś teraz opowie chamski kawał, albo to nie mój film. Okazało się, że jestem w domu. Wreszcie rusza czołówka – szybko zmontowana, z klawiszowo-gitarowym popem, który ilustruje zarówno scenę aerobiku, jak i klimat tętniącego życiem L.A.
Bohaterem filmu jest przypakowany testosteronowy żelbet. Facet, który bierze świat taranem i kocha tylko córkę. Dobrze się bawimy, oglądając, jak “dojeżdża” całe tabuny wrogów. Równie archetypowi są pozostali bohaterowie: “zły”, który ciągle chichocze i zdaje się odczuwać seksualną przyjemność z bycia bydlakiem, czy kumpel Huntera – facet, któremu wojna zabrała rękę, ale nie patriotyzm, chęć niesienia pomocy i ochotę na rasistowskie żarty.
Film w większej mierze niż Kung Fury parodiuje konkretne sceny z konkretnych obrazów (za szkielet fabuły posłużył przecież motyw rodem z Komando, a reszty nie chcę spojlerować), ale uderza też w całą konwencję akcyjniaków retro. Każdy detal – ton głosu twardzieli, plakaty na ścianach, gra Operation Flashpoint na konsoli czy nawet obecność Uzi (terkoczące w kinie lat 80. i 90., a obecnie porzucone) – jest trafiony. Zdjęcia są proste, słoneczne, z zieloną przyrodą regularnie zraszaną czerwoną krwią. Udają nieświeżą taśmę, pełną “pajączków” i zarysowań. Cyfrowe efekty wyglądają w miarę niecyfrowo i pozostają elementem nienarzucającym się; na pewno nie zaburzają klimatu staroszkolnej zabawy. Dostaniemy kopię dwóch kultowych już POV: spojrzenie à la Predator i à la Terminator. Parę razy błyśnie niczym nieuzasadniona nagość. Stronę wizualną obrazu oceniam jako strzał w dziesiątkę z bazooki.
Muzyka idzie tropem Jamesa Hornera z czasu Komando; to ten sam nerwowy rytm. Ale nie tylko tym – rozpiętość stylistyczna jest spora i zależy od aktualnie obranej konwencji. Zasadniczo przygrywa dynamiczna elektronika, choć nie brakuje również klasycznej orkiestry. Twórcy nie pożałowali nam też motywów orientalnych ani saksofonu, a całość jest trafiona i rześka jak uśmiech Schwarzeneggera.
Przy całej swojej umowności i skrajnie niepoważnym tonie rzecz nie robi się tak przeszarżowana jak Kung Fury, gdzie bohater latał w kosmos o własnych siłach – bez rakiety i kombinezonu – lub bił się ze zbuntowanym automatem do gier, wisząc na płozach helikoptera. Elementy “nadspodziewane”, jak dinozaury tresowane przez Wietnamczyków, będą się pojawiały i tu, ale w znośnych dawkach.
Problem z Commando Ninja jest taki, że gdzieś w połowie (a film trwa godzinę i osiem minut) kończą mu się najlepsze pomysły i żarty. Uwaga widza nieco wiotczeje. Czyżby sama zabawa konwencją nie wystarczała? Być może ten festiwal klisz zyskałby jednak, gdyby na chwilę przystopować pędzącą akcję i rozszerzyć nieco relacje między bohaterami, zaryzykować – niechby groteskowy i infantylny, ale jednak – wątek obyczajowy. Nie chcielibyście zobaczyć, jak dwa supertwarde wojaki rozmawiają w knajpie o starych, dobrych rozpierduchach? Posłuchać telefonicznej sprzeczki między bohaterem a jego byłą żoną? Nawet Arnold znalazł chwilę czasu w Komando, żeby karmić z córką sarenki…
Zamiast tego oglądamy trening bohatera w dżungli, który co prawda nawiązuje do pewnego znanego filmu ze znanym belgijskim karateką, ale nie jest szczególnie zabawny czy porywający. Nie było też większego pomysłu na starcie naszego herosa z czerwonym Ninja – chyba dlatego, że między dwoma panami nie ma żadnej rozbudowanej relacji; jest tylko wypłowiałe, bezjajeczne i narzucone konwencją parcie na ostateczną rozgrywkę.
Podobne wpisy
Być może nietypowy czas trwania produkcji (już nie krótki metraż, jeszcze nie pełny) sprawił, że twórcy nie pomyśleli o niej jak o czymś, co może wyjść poza sferę atrap i klisz – choćby na chwilę i tylko po to, by dodać tymże kliszom dodatkowej mocy. Niewykluczone też, że zwyczajnie pomogłoby, gdyby druga połowa scenariusza została podsypana paroma grubszymi fabularnymi rodzynkami i wiórkami solidniejszych żartów.
Zasadniczo jednak bawiłem się na Commando Ninja nieźle, chwilami nawet bardzo dobrze. Pewnie pomógł w tym fakt, że za tą syntetyczną rozwałką bije bardzo ludzkie serce entuzjazmu. Mel Brooks powiedział kiedyś, że nie parodiuje rzeczy, których nie kocha. Twórcy tej pozycji zdają się czuć podobnie.
To nie jest też biedne kino, jak sugerują niektórzy. To kino bogate bogactwem stylizacji, inscenizacji, bardzo świadome. I intertekstualne – żywiące się nie tylko filmami sprzed dekad, ale i współczesnymi wariacjami na ich temat (Turbo Kid). Commando Ninja przemówi najmocniej do tych, którzy nawet gwałtownie wybudzeni wymienią od razu imiona bohaterów Predatora – w kolejności ich uśmiercania przez prosiaka w dredach. Najlepiej, jeśli będą potrafili szybko podać cztery najlepsze tytuły z Dolphem Lundgrenem. Właśnie taki widz rozpozna w tej produkcji każdy cytat, aluzję i ukłon. Ale i mniej biegli w temacie, a lubiący stare akcyjniaki, wyczują, że zasadniczo trwa tu całkiem niezła beka ze stertą trupów.