Publicystyka filmowa
METAFIZYCZNY UPADEK CZY ZA DUŻO ALKOHOLU? 5 najgorszych ról Mela Gibsona
METAFIZYCZNY UPADEK CZY ZA DUŻO ALKOHOLU? to błyskotliwy przegląd pięciu kontrowersyjnych ról Mela Gibsona, które wpłynęły na jego karierę.
Mimo licznych wyskoków w życiu osobistym i skrajnych poglądów religijno-społecznych pozostaje jednym z moich ulubionych tzw. zachodnich aktorów. Rolą Mad Maxa zasłynął na całym świecie, tworząc w głowach fanów postapokaliptycznych historii archetyp samotnego łowcy. Stworzył niepowtarzalną postać zbuntowanego gliny w serii Zabójcza broń. A stając po drugiej stronie kamery, wyreżyserował kontrowersyjną Pasję, przez co nawet niektórzy katolicy stwierdzili, że jego dusza upadła do chrześcijańskiego rynsztoka. Jego domniemanego i nieśmiertelnego ducha nie będę tu jednak analizował, natomiast role aktora z problemami owszem. Poza tym, już tak całkiem na marginesie, wcale nie uważam, że historia Jezusa w jego interpretacji jest jakimkolwiek reżyserskim fuckupem, a tym bardziej metafizycznym upadkiem Mela jako człowieka.
5. Graham Hess, Znaki (2002), reż. M. Night Shyamalan
Z jednej strony wydaje się postacią tragiczną (były pastor po przejściach), co pasuje do pogarszającego się stanu psychicznego grającego go Mela Gibsona. Z drugiej niestety dla naszego solenizanta, i niestety również dla całego filmu, reżyser Osady w zadziwiająco banalny sposób zakończył całą historię.
Tym samym tragiczna postać Hessa stała się tak pusta, jak skorupa po jajku na miękko. Gibson ma świetny warsztat aktorski, przez niektórych uznany może za zbyt niekiedy manieryczny, jednak trudno się czepiać. W produkcji Shyamalana jednak widać, że aktorowi brakuje pomysłu, podobnie zresztą jak reżyserowi. Kiedy ten drugi miota się po scenariuszu, ten pierwszy bezładnie miota się po swojej farmie, by na koniec wraz z Joaquinem Phoenixem odbyć żenującą walkę z wrażliwym na kontakt z wodą kosmitą. Potem następuje po amerykańsku przedstawione odkupienie, wybaczenie i Mel znów może włożyć koloratkę. Niestrawny jest dla mnie Gibson jako duchowny godzący się z Bogiem po starciu z kosmicznym przybyszem, chociaż niewątpliwie są w jego karierze gorsze aktorskie upadki.
4. Conrad Stonebanks, Niezniszczalni 3 (2014), reż. Patrick Hughes
Rolą serii Niezniszczalni jest zapewnić widzowi nieskomplikowaną rozrywkę. Rolą czarnych charakterów w tego typu produkcjach nie jest z kolei wytwarzanie u odbiorców jakichś wątpliwości co do na wskroś złej natury antagonistów. Czarne charaktery mają być więc tak czarne, żeby nikt nie miał wątpliwości, że należy ich natychmiast zlikwidować.
Sądziłem, że Mel ma większe ambicje niż branie udziału w filmowych spędach aktorów niegdyś sławnych z rozwałek, a teraz usilnie próbujących wrócić na pierwszą linię frontu. O dziwo, takim postaciom jak Stallone, Lundgren czy Schwarzenegger wychodzi to nieźle. Gorzej mają właśnie ci źli, bo nikt nie zaplanował dla nich jakiegoś szumnego powrotu. Źli nie tylko pozostają więc tak samo szablonowo niebezpieczni, mając więcej zmarszczek na twarzach, ale ich znane niegdyś nazwiska działają jak marketingowy lep na skłonnego do sentymentów widza. Szkoda, że wychodzą z tego takie miałkie potworki jak Stonebanks.
3. Kurt, Co wiecie o swoich dziadkach (2017), reż. Sean Anders
Kiedy obejrzałem tę świąteczną komedię, przypomniał mi się Robert De Niro i jego rola w Co ty wiesz o swoim dziadku? Gdyby jeszcze Mel zaczął się onanizować, spokojnie zasłużyłby na pierwsze miejsce w tym zestawieniu. Takich ekscesów się jednak nie doczekałem, za to gdy pomarszczony Gibson usiłuje grać śmiesznego w swej przesadzonej męskości, robi się nudno.
A to spore zaskoczenie w tym przypadku. Święta w wykonaniu posępnego Mela, gwiazdy postapokaliptycznej rzeczywistości, są wyjątkowo niestrawne. Zapewne o tym, żeby poróżniony z synem Kurt uległ skruszeniu, zadecydował marketing. Przypomina mi to nieco film zrobiony po to, by poddać Gibsona jakiejś terapii. Wolę, niezależnie od jego problemów osobistych, oglądać go w rolach skrojonych dla osobowości nieco zbyt poważnej i mrocznej, czyli pasującej do życia człowieka jedną nogą stojącego tak blisko Boga, że druga zdecydowała się na urlop w szatańskim kotle.
2. Scollop, Summer City (1977), reż. Christopher Fraser
Film z początków kariery Mela, przypomina mi nieco naszą rodzimą superprzygodową produkcję Klątwa Doliny Węży. Może ze względu na trochę egzotyczne miejsce akcji, może z powodu nieudolnej pracy oświetleniowców, operatora kamery, montażystów, kompozytora muzyki i, czego najbardziej szkoda, aktorów, nie pomijając oczywiście Gibsona.
Mam też wątpliwości, dlaczego Mel np. na portalu Filmweb wpisany jest jako odtwórca głównej roli w tym filmie. Postać Scollopa, którą odgrywa Gibson, razi swoją sztucznością. Bardzo widać, że aktor, mimo swojego niewątpliwego talentu, błąka się po planie, jakby nie za bardzo wiedział, co ma ze sobą zrobić. Dodatkowo próbuje w niektórych scenach ćwiczyć tę swoją dramatyczną manierę grania, której ważnymi elementami są rozbiegany wzrok i drżące mięśnie twarzy, co sprawdzało się np. w Zabójczej broni. W Summer City na mnie, jako widza, te zabiegi zupełnie nie działają, nawet gdy Gibson wpada w szloch nad ciałem zabitego kolegi. Jest tak pewnie przez zbyt szeroki plan oraz całość kulejącego wykonania filmu. Gdy brak klimatu, nawet dobrych aktorów zaczynają przesłaniać techniczne niedoskonałości.
1. Luther Voz, Maczeta zabija (2013), reż. Robert Rodriguez
Niektórzy mówią, że Rodriguez kręci filmy kultowe, aczkolwiek obiektywnie i formalnie niezbyt dobre. Takie posługiwanie się kiczem jest dowodem na ogromną świadomość twórcy, który z całą odpowiedzialnością zostawia za sobą powagę kinematografii, by eksperymentować.
Za to uwielbiam Rodrigueza i jego kino, podobnie zresztą jak filmy Quentina Tarantino. Udział Mela Gibsona w całym tym maczetowym ambarasie od biedy można podciągnąć pod szalony eksperyment, gdyby tylko Mel miał w swojej aktorskiej przeszłości mniej ikonicznych ról. Przez wiele lat budował swój wizerunek dość konsekwentnie. Grał mocne charaktery, ale dramatyczne, nie pastiszowe. Kiedy wcielał się w dowcipnych policjantów, granica aktorskiego kiczu nie była przekraczana. Rodriguez zaangażował go do jedynej w swoim rodzaju roli czarnego charakteru, którego czerń wcale nie jest straszna, dramatyczna ani odrażająca – jest w szkolny sposób czarna i koślawo wycięta z filmowego tła.
W taką pułapkę wpadają znani aktorzy, gdy zechce im się zagrać w filmach kręconych z tzw. przymrużeniem oka, bo niby przecież w aktorstwie trzeba zrobić sobie oddech, taki mały efekt cieplarniany, żeby się odbić, sprawdzić, czy da się radę zrobić coś nowego. Zrobił to więc Mel u Rodrigueza, a w jego wydaniu Luther Voz to wielka, przekserowana dziesiątki razy karykatura Cesarza Minga z Flasha Gordona, czyli chyba gorzej być nie może.
Pozostaje jeszcze wrócić do tytułowego pytania. Czy pogorszenie jakościowe ról Mela ma związek z jego życiem osobistym, czy w ogóle da się stwierdzić, że jakiekolwiek pogorszenie nastąpiło? Oraz czy, jak się zastanawiają niektórzy komentatorzy zachowania aktora, owo domniemane pogorszenie ma swoje źródło w metafizycznym kryzysie związanym z głęboką religijnością, chorobie psychicznej, z którą z kolei łączy się skłonność do dogmatycznych przekonań religijnych, czy po prostu zwykłym tożsamościowym impasie dwubiegunowej osobowości, co przekłada się na zwiększenie ilości wypijanych trunków i agresję wobec najbliższych.
Nie znam odpowiedzi. Stawiam te pytania, bo lubię Mela i chcę go oglądać w nietuzinkowych filmach, chociażby takich jak Podwójne życie w reżyserii Jodie Foster.
