TURBO KID. Zakochasz się w tym science fiction – rozrywka do kwadratu
Rezultat okazał się świetną rozrywką, która na YouTube ma dziesiątki milionów odsłon, niemniej krótki metraż i przepych komputerowych efektów specjalnych wyraźnie stawiają granicę pomiędzy pełnoprawnym filmem a bazującym na sentymencie hołdem.
Turbo Kid nie jest natomiast postmodernistycznym dziełem sztuki – gdyby nie jakość obrazu, można by uwierzyć, że całość powstała w 1990 roku. Świat przedstawiony to postapokaliptyczny rok 1997. Oczywiście największym bogactwem jest woda pitna, a niedobitki trudnią się w zbieraniu czego popadnie. W takich realiach do władzy może dojść wyłącznie jednooki (obowiązkowo!) oprych, najlepiej ktoś w stylu Michaela Ironside’a, a jeszcze lepiej dokładnie on.
To kolejne, co odróżnia „Turbo Kid” od „Kung Fury” – nie ma tutaj naturszczyków, których warsztatowe braki traktowane są jako dodatkowy atut specyficznej stylistyki.
Wierzcie lub nie, ale Brad Dourif, Gary Busey, Lance Henriksen czy Michael Biehn to wybitni aktorzy, którzy bez trudu udźwignęliby niejedną dramatyczną, godną dziesiątek wyróżnień rolę. Ich po prostu nie kręcą jakieś Makbety czy inne Birdmany. Jak nie trudno się domyślić oprychy noszą tutaj natapirowane irokezy, mullety do kolan, ewentualnie maski z trupimi czachami, a do kompletu futra, pasy nabijane ćwiekami, skórzane kurtki, ochraniacze z futbolowych strojów, ozdoby z kości zwierząt lub ludzi i całe mnóstwo śmieci. Czułbym się wręcz obrażony, gdyby było inaczej. Postaciami pozytywnymi są natomiast młodzian przemieszczający się na BMXie, którego idolem jest komiksowy heros Turbo Man; android Apple (ciekawe czyjej produkcji…) o aparycji z jednej strony uroczej, z drugiej przerażającej oraz kipiący testosteronem twardziel. W skrócie Marty McFly, Cherry 2000 i Mad Max. Widzieliście już to wszystko i pewnie zobaczycie jeszcze nie raz, bo nostalgia do VHSów rośnie w siłę, ale jak dotąd równie udanego zmartwychwstania jeszcze nikt nie przeprowadził.
Przy tego typu produkcjach nigdy nie brakuje zapału, ale bardzo często trzeba mocno przymrużyć oczy, żeby nie zepsuć sobie seansu niedociągnięciami wynikającymi z dopiero kształtowanych umiejętności technicznych oraz żenującego niedoboru gotówki. Film tercetu François Simard, Anouk Whissell i Yoann-Karl Whissell uspakaja jednak już od pierwszych, wizualnie imponujących kadrach. Wulkaniczne okolice przypominające Mordor znakomicie kontrastują z kolorowym strojem Kida, a sceny skonstruowane na bazie wielu szybkich cięć budują dynamikę nawet wtedy, gdy na ekranie właściwie nic się nie dzieje.
Poza skojarzeniami z kilkoma już przywołanymi powyżej tytułami, w pierwszych minutach ujawniają się dwie fascynacje, które z czasem okazują się źródłem rozrywkowej potęgi „Turbo Kid”. To zupełnie skrajne bieguny – na jednym z nich jest typowe kino dla nastolatków sprzed dwudziestu czy trzydziestu lat (na przykład „Goonies”), na drugim gore w wydaniu, jakiego nie powstydziliby się młodzi Sam Raimi albo Peter Jackson. Niedawno Eli Roth zapewniał w wielu wywiadach, że jego kanibalistyczne „The Green Inferno” będzie obrazem bardzo kontrowersyjnym, ale skończyło się na kilku banalnych rozczłonkowaniach i standardowym wydłubywaniu oczu. Pomysłowość twórców „Turbo Kid” daleko wykroczyła poza schematy i chociaż nadużyciem byłoby nazwanie tego filmu horrorem, to wiele gatunkowych nowości może pozazdrościć mu odwagi i fantazji.
Dla mnie, wielbiciela filmów okraszanych wszelkimi literami pomiędzy B a Z „Turbo Kid” jest dziełem kompletnym, nasyconym odpowiednią dawką tandety, zapału, profesjonalizmu, fabuły, krwi i wyobraźni. Sięgając po produkcję tego rodzaju, nie mógłbym pragnąć niczego więcej i dlatego maksymalną ocenę uznaję za w pełni uzasadnioną, choć mam pełną świadomość, że 10/10 może paść chyba wyłącznie w niniejszym cyklu tekstów.