Są filmy nudne, są filmy zwyczajne, filmy szalone i takie, po których pozostaje tylko powiedzieć „co ja do cholery obejrzałem(-łam)?!” Ta ostatnia kategoria obejmuje zarówno filmy pomylone i przestrzelone w swoim dziwactwie, jak i rzeczy znakomite, za pomocą dziwności osiągające artystyczne wyżyny. To, czy mamy do czynienia z filmem udanym, czy nie jest często kwestią wysoce sporną, a każda osoba będzie miała swoje zdanie. Bezdyskusyjny jest tylko walor, który z braku precyzyjniejszego terminu określę jako „co do?”. Żeby było ciekawiej, w tym tekście pominę z-klasowe wynalazki typu rekinado, ptakodemia czy transformacje w morsy.
Darren Aronofsky słynie z zamaszystości swoich filmów i elementów mistycznych czy transowo-wizyjnych, które wbijają się w ich fakturę. U Aronofksky’ego nawet obyczajowy dramat o relacjach i przeszłości kończy się ekspresyjną sceną boskiego uniesienia. Jednak nawet na tym tle Mother! robi wrażenie jako film nakręcony całkowicie po bandzie. Biblijna metafora, która jest momentami wręcz zbyt czytelna, u amerykańskiego reżysera przybiera groteskową formę – przechodząc od dramatu home invasion, przez surrealistyczny trip, aż do teologicznego kaznodziejstwa. Jennifer Lawrence miota się po planie, nie znajdując oparcia w scenariuszu przechodzącym od psychologicznych napięć do abstrakcyjnych metafor i uduchowionych refleksji rodem z chorobliwego snu. Mother! to film tak ambitny, że aż nieudany, i tak nieudany, że genialny. To film fascynujący i irytujący i w tym właśnie jego siła.
Zanim Peter Jackson stał się ojcem chrzestnym Śródziemia (przyjmę ciosy od tolkienowych purystów), w rodzimej Nowej Zelandii był prawdziwym enfant terrible. Jego Zły smak czy Martwica mózgu to już pozycje kultowe. Jednak nawet te obleśne horrory „wysiadają” przy Poznajdzie Feeblesów – obscenicznej satyrze na show-biznes. Wszelkie ludzkie (i nieludzkie) ohydztwa Jackson zainscenizował na kojarzące się z niewinnymi muppetami kukiełki, tworząc w ten sposób bluźnierczą antybajkę, pełną płynów fizjologicznych, podłości, rozpaczy i humoru nie tyle czarnego, co kloacznego. Nawet dziś, po dekadach wszelkiego rodzaju paskudztw na ekranie, Feeblesowie przyprawiają o mdłości i pozostają rzeczą jedyną w swoim rodzaju – pytanie, czy to zaleta, czy wada.
Na chwilę przystopujmy i spójrzmy na jedno z wielu, ale szczególne science fiction oparte o motyw podróży w czasie. Przeznaczenie z Ethanem Hawkiem i Sarah Snook oferuje dość klasyczną opowieść o antyterrorystycznej misji realizowanej dzięki przeskokom czasowym, ale bracia Spierig serwują ekstrawagancki plot twist, który wywraca nasze postrzeganie bohaterów, a co za tym idzie – samej historii. Pozornie banalna opowieść wchodzi w efekcie w rejestry srogiej wariacji na temat co poniektórych wątków Powrotu do przyszłości – gdyby tylko Marty McFly skręcił w złą uliczkę.
Prawie cała filmografia Davida Lyncha nadawałaby się do tego zestawienia – wystarczy wspomnieć odjazd w debiutanckiej Głowie do wycierania czy niezbyt zdrowe na umyśle akcje z Blue Velvet i Zagubionej autostrady. Jednak nic, co nakręcił zmarły niedawno mistrz surrealizmu – nawet ekstremalny Twin Peaks: The Return – nie zostawia z takim mętlikiem w głowie jak Inland Empire. Ostatni film kinowy Lyncha to kwintesencja logiki snu, z osadzonego w konwencji onirycznego thrillera punktu wyjścia przechodząc do historii dziwacznej, szalonej i tak zagmatwanej, że nie ma pewności, czy sam Lynch ogarniał w pełni scenariusz. Poszczególne sekwencje przenikają się, zaplatają historie i zostawiają z poczuciem niezrozumiałości, przez co Inland Empire, choć to kontrowersyjne, można uznać za magnum opus reżysera, który postawił sobie za cel testować percepcję widzów.
Do testowania percepcji oglądających skory jest również Gaspar Noé, kolejny z twórców bardzo osobnych i nieszablonowych we współczesnym kinie. Po szokującym Nieodwracalne Noé zabrał nas w narkotyczną wycieczkę po Tokio i Krainie Umarłych. Kręcone w dużej mierze w perspektywie POV Wkraczając w pustkę to rzecz poruszająca się po dynamice majaków – snu, wspomnień i narkotycznych wizji, z których wyłaniają się inspiracje Noégo buddyzmem i wschodnim mistycyzmem, a także nocnym życiem samego Tokio. To raczej doświadczenie niż opowieść, które kończy się puentą tak prostolinijną, że zarówno zabawną, jak i głęboką. Jak dotąd to chyba najbardziej odjechany film Gaspara, a to samo w sobie pewne osiągnięcie.
Po dwóch złotych strzałach w postaci Dziedzictwa i Midsommar Ari Aster postanowił wyjść z bańki kina grozy i stworzył psychologiczny thriller wymykający się gatunkowym szufladkom. Ambitny autorski projekt łączy sekwencje genialne i przeszarżowane, a ostatni akt, w którym Joaquin Phoenix musi zrobić użytek ze swoich pokaźnych cojones i stawić czoła Matce, Śmierci, Społeczeństwu, a nawet Potworowi Ze Strychu, który chyba zbiegł z kopalni w Gothicu. Całość Bo się boi zostawia z potężnym znakiem zapytania w głowie, jako że ciężko nie docenić, ale i ogarnąć śmiałości, z jaką Aster ślizga się między wielkimi symbolami, a nie zawsze chyba celową groteskowością swojej opowieści.
Czym byłoby to zestawienie bez Nicolasa Cage’a? Z filmografii tego Nadaktora można wybrać wiele pozycji, które zasługują na wzmiankę, jednak ja stawiam na Mandy – samoświadomy kampowy odjazd Panosa Cosmatosa. Cage lśni jak szalony diament w neonowej opowieści zemsty, po drodze siekąc zamaskowany gang motocyklistów różnymi narzędziami, wciągając garściami różne substancje, a to wszystko z firmowym „Cage-face”. Mandy to współczesny wzorzec filmu ironicznego, oryginalny i bezpretensjonalny w swojej aranżacji, na pewno niemieszczący się w kanonach „normalności”.
Trochę trudno uwierzyć, że chodząca gwiazdorska pretensja, jaką jest obecnie Timothée Chalamet ma w swojej filmografii tak nieskrępowanie groteskowy film jak Do ostatniej kości. Luca Guadagnino mistrzowsko snuje opowieść o dziewczynie odkrywającej swój… kanibalizm, zapuszczając się w rejony, którym daleko do klasycznego filmu indie o dojrzewaniu, z którego silnika korzysta Włoch. To właśnie psychologiczne i inscenizacyjne puenty, do których posuwa się twórca Suspirii, sprawiają, że seans Do ostatniej kości zostawia z wysoko uniesionymi brwiami i chęcią do puszczenia niegdysiejszego przeboju Miłosny kanibal (czy ktoś to jeszcze pamięta?).
Shion Sono to kolejny twórca z grupy, która mogłaby samodzielnie zapełnić to zestawienie wyborem z własnej filmografii. Japończyk nie stroni w swojej twórczości od ekstremy i wszelkiego rodzaju transgresji, co najbardziej chyba widać w filmie Miłość obnażona. Pełen seksu, bluźnierstwa i przemocy film łączy thriller, horror, czarną komedię i pełne zadumy kino psychologiczne. Barokowa forma, wielowątkowa narracja i odwaga, z jaką Sono nie boi się pokazywać rzeczy, które większość filmowców pozostawiłaby w sferze domysłów, musi robić wrażenie. Mnogości wątków i przekroczeń tabu trudno ogarnąć myślami i choć całość jest cokolwiek kakofoniczna, przedziwnie układa się w satysfakcjonujące kino.
Zanim było Titane, Julia Ducournau weszła w karierę reżyserską równie mocnym, a może i mocniejszym strzałem. Mięso wygląda na pierwszy rzut oka jak c-klasowa zgrywa o wegetariance, która zaczyna pragnąć wbrew sobie mięsa. Jednak film jest o wiele ambitniejszą i ciekawszą metaforą popędów, łączącą – z może nawet większą finezją niż późniejsze Titane – społeczno-psychologiczne dyskursy z krwawym spektaklem gore. Mięso jest manifestem francuskiej ekstremy, która wdarła się na salony filmem w swojej esencji szalonym w odwadze budowania ostrych metafor. Punkt wyjścia jest świetnie ograny i prowadzi do konkretnych wniosków, co nie znaczy, że Mięso nie przyprawia o zawroty głowy.