DO OSTATNIEJ KOŚCI. Pożryj mnie, miłosny kanibalu
Maren (Taylor Russell) nie ma w życiu łatwo. W dzieciństwie porzucona przez matkę, a następnie przez ojca, z garścią banknotów w kopercie, włóczy się samotnie po Stanach Zjednoczonych. Nigdzie nie czuje się jak w domu, codziennie zmieniając miejsce zamieszkania. Wszystko zmienia się, gdy spotyka na swojej drodze Lee (Timothée Chalamet) – podobnego do niej samotnika, który nie został porzucony, ale sam porzucił dom rodzinny, naznaczony obecnością przemocowego ojca-alkoholika. Brzmi jak banalna, do bólu konwencjonalna historia miłosna? Dorzućmy jednak pewien drobny szczegół: potworny, niewytłumaczalny głód, buzujący wewnątrz bohaterów; zmuszający ich do odrażających moralnie czynów – zabijania i zjadania istot ludzkich.
Kanibalizm funkcjonuje w filmie Guadagnino właściwie jak uniwersalna choroba – poniekąd dziedziczna, ale nie do końca. Nie dotyka bowiem wszystkich potomków zarażonego: żywym dowodem jest chociażby Kayla, młodsza siostra bohatera granego przez Chalameta. Działa trochę jak alkoholizm – dziedziczy się skłonności do niej, na pewnym (zazwyczaj wczesnym) etapie życia ujawnia się i upomina o człowieka, koniec końców jest właściwie nieuleczalna. Można jednak nauczyć się ją kontrolować, co staje się zresztą jednym z głównych celów wrażliwej protagonistki.
Guadagnino, przy pomocy gammy barwnych i niejednoznacznych postaci (aż chciałoby się napisać „ludzi z krwi i kości”), prezentuje nam całe spektrum podejścia do centralnego problemu, jakim jest w jego filmie chroniczna potrzeba spożywania ludzkiego mięsa. Różnych metod radzenia sobie z nim lub wręcz przeciwnie. Lee zmniejsza wyrzuty sumienia, polując tylko na samotników, zachowujących się nieprzyjemnie w stosunku do innych członków społeczeństwa. Mówiący o samym sobie w trzeciej osobie Sully to natomiast przypadek osoby, którą kanibalizm wypędził na zupełny margines społeczny, doprowadzając do całkowitego rozkładu osobowości. Świetnie obsadzony został w tej roli Mark Rylance – zazwyczaj sympatyczny staruszek z sąsiedztwa, tutaj sprawiający jedynie takie pozory. Na jeszcze dalszym biegunie znajdują się bohaterowie grani przez Michaela Stuhlbarga i Davida Gordona Greena. Amerykańscy kanibale-rednecy, pojawiający się jedynie w krótkim, ale jakże wyrazistym epizodzie – być może najlepszym fragmencie całego filmu. Stuhlbarg wygłasza wówczas znakomicie napisany monolog (w którym odbija się, w wyjątkowo pokrętny sposób, ojcowski monolog z Tamtych dni, tamtych nocy), orbitujący wokół tytułowego zagadnienia zjedzenia człowieka „do ostatniej kości”. Życie, jak stwierdza bohater, dzieli się na okres przed dokonaniem tego czynu i po jego dokonaniu. Nie ma niczego pomiędzy. Wszystkiemu przysłuchuje się jego kompan, który, jako jedyny w całym filmie, jest kanibalem z wyboru: nie odczuwa fizycznego pociągu do ludzkiego mięsa, ale zabija i zjada dla czystej, psychicznej przyjemności. Pozostaje żałować, że ostatecznie Guadagnino powierzył tę rolę reżyserowi ostatnich trzech części Halloween, a nie Armiemu Hammerowi.
Podobne:
Miks gatunkowy
Chociaż Do ostatniej kości nie jest pierwszym, w pełni anglojęzycznym projektem w dorobku twórcy Jestem miłością (tutaj palma pierwszeństwa należy się Nienasyconym) z całą pewnością jest projektem najbardziej przesiąkniętym szeroko pojętą „amerykańskością”. I nie chodzi mi w tym miejscu wyłącznie o to, że Włoch, podążając za autorką powieściowego oryginału, osadza akcję swojego filmu na amerykańskich bezdrożach, każąc bohaterom przemierzać kolejne stany w rozklekotanym pick-upie. Guadagnino idzie o krok dalej, tworząc swoisty miks gatunkowy, w którym głównym elementem okazuje się nie horror, lecz kino drogi: jedna z najpopularniejszych i najbardziej charakterystycznych konwencji kina niezależnego zza oceanu. Bohaterowie Russell i Chalameta zatrzymują się więc w zapyziałych dinerach, uczestniczą w lokalnych festynach, zaliczają obowiązkowy pocałunek na szczycie diabelskiego młyna – w międzyczasie zaglądając do własnego wnętrza i wadząc się z chorobą, która nie pozwala im prowadzić w pełni normalnego życia. Są trochę jak podręcznikowi beatnicy i hippisi, wolne duchy krążące po Stanach Zjednoczonych w poszukiwaniu nowych doświadczeń, a trochę jak kanibalistyczni Bonnie i Clyde: młodzi, piękni, niebezpieczni. Widać jak na dłoni, i nic w tym oczywiście złego, że Do ostatniej kości jest filmem zrealizowanym przez osobę, która Stany Zjednoczone poznawała nie z pierwszej ręki, ale poprzez popkulturę – mitologizującą określone przestrzenie, rekwizyty, wzorce zachowań.
Problematyczne i nieudane jest natomiast samo zakończenie, w którym Guadagnino dociska pedał gazu na maksa, robi dziurę w zużytym zawieszeniu pick-upa i szura gołą stopą po asfalcie. Finałowy zwrot akcji, rozegrany w rytm trzymającego w napięciu home invasion, przeistacza się nagle w kicz najwyższej próby, stanowiąc wyzwanie dla wszystkich tych, którym udało się utrzymać powagę podczas ostatnich kilku minut remake’u Suspirii. Tutaj może nie być tak łatwo, o czym świadczyły odbijające się echem po sali chichoty (w tym mój), będące wyrazem zakłopotania, w jakie wprawia widza finał filmu. Dość powiedzieć, że mógłby spokojnie posłużyć za wizualne tło dla piosenki „Miłosny kanibal” – niegdysiejszego hitu TVN-owskiej Szkoły.
I choć wolałbym, aby Guadagnino zakończył swój film kilka, a może nawet kilkanaście minut wcześniej, szczędząc nam tej wątpliwej przyjemności, to nie mogę powiedzieć, że Do ostatniej kości nie sprawiło mi odbiorczej przyjemności. Najnowsze dzieło Włocha jest jak obfita uczta, w ramach której każdy powinien znaleźć coś dla siebie – niezależnie od tego, czy jest się wielbicielem oryginalnych miksów gatunkowych, twórczości Luki Guadagnino, urody i talentu Timothéego Chalameta czy smaku ludzkiego mięsa.