search
REKLAMA
American Film Festival 2022

DO OSTATNIEJ KOŚCI. Pożryj mnie, miłosny kanibalu

Najnowsze dzieło Włocha jest jak obfita uczta, w ramach której każdy powinien znaleźć coś dla siebie.

Janek Brzozowski

10 listopada 2022

REKLAMA

Maren (Taylor Russell) nie ma w życiu łatwo. W dzieciństwie porzucona przez matkę, a następnie przez ojca, z garścią banknotów w kopercie, włóczy się samotnie po Stanach Zjednoczonych. Nigdzie nie czuje się jak w domu, codziennie zmieniając miejsce zamieszkania. Wszystko zmienia się, gdy spotyka na swojej drodze Lee (Timothée Chalamet) – podobnego do niej samotnika, który nie został porzucony, ale sam porzucił dom rodzinny, naznaczony obecnością przemocowego ojca-alkoholika. Brzmi jak banalna, do bólu konwencjonalna historia miłosna? Dorzućmy jednak pewien drobny szczegół: potworny, niewytłumaczalny głód, buzujący wewnątrz bohaterów; zmuszający ich do odrażających moralnie czynów – zabijania i zjadania istot ludzkich.

Kanibalizm funkcjonuje w filmie Guadagnino właściwie jak uniwersalna choroba – poniekąd dziedziczna, ale nie do końca. Nie dotyka bowiem wszystkich potomków zarażonego: żywym dowodem jest chociażby Kayla, młodsza siostra bohatera granego przez Chalameta. Działa trochę jak alkoholizm – dziedziczy się skłonności do niej, na pewnym (zazwyczaj wczesnym) etapie życia ujawnia się i upomina o człowieka, koniec końców jest właściwie nieuleczalna. Można jednak nauczyć się ją kontrolować, co staje się zresztą jednym z głównych celów wrażliwej protagonistki.

Guadagnino, przy pomocy gammy barwnych i niejednoznacznych postaci (aż chciałoby się napisać „ludzi z krwi i kości”), prezentuje nam całe spektrum podejścia do centralnego problemu, jakim jest w jego filmie chroniczna potrzeba spożywania ludzkiego mięsa. Różnych metod radzenia sobie z nim lub wręcz przeciwnie. Lee zmniejsza wyrzuty sumienia, polując tylko na samotników, zachowujących się nieprzyjemnie w stosunku do innych członków społeczeństwa. Mówiący o samym sobie w trzeciej osobie Sully to natomiast przypadek osoby, którą kanibalizm wypędził na zupełny margines społeczny, doprowadzając do całkowitego rozkładu osobowości. Świetnie obsadzony został w tej roli Mark Rylance – zazwyczaj sympatyczny staruszek z sąsiedztwa, tutaj sprawiający jedynie takie pozory. Na jeszcze dalszym biegunie znajdują się bohaterowie grani przez Michaela Stuhlbarga i Davida Gordona Greena. Amerykańscy kanibale-rednecy, pojawiający się jedynie w krótkim, ale jakże wyrazistym epizodzie – być może najlepszym fragmencie całego filmu. Stuhlbarg wygłasza wówczas znakomicie napisany monolog (w którym odbija się, w wyjątkowo pokrętny sposób, ojcowski monolog z Tamtych dni, tamtych nocy), orbitujący wokół tytułowego zagadnienia zjedzenia człowieka „do ostatniej kości”. Życie, jak stwierdza bohater, dzieli się na okres przed dokonaniem tego czynu i po jego dokonaniu. Nie ma niczego pomiędzy. Wszystkiemu przysłuchuje się jego kompan, który, jako jedyny w całym filmie, jest kanibalem z wyboru: nie odczuwa fizycznego pociągu do ludzkiego mięsa, ale zabija i zjada dla czystej, psychicznej przyjemności. Pozostaje żałować, że ostatecznie Guadagnino powierzył tę rolę reżyserowi ostatnich trzech części Halloween, a nie Armiemu Hammerowi.

Miks gatunkowy

Chociaż Do ostatniej kości nie jest pierwszym, w pełni anglojęzycznym projektem w dorobku twórcy Jestem miłością (tutaj palma pierwszeństwa należy się Nienasyconym) z całą pewnością jest projektem najbardziej przesiąkniętym szeroko pojętą „amerykańskością”. I nie chodzi mi w tym miejscu wyłącznie o to, że Włoch, podążając za autorką powieściowego oryginału, osadza akcję swojego filmu na amerykańskich bezdrożach, każąc bohaterom przemierzać kolejne stany w rozklekotanym pick-upie. Guadagnino idzie o krok dalej, tworząc swoisty miks gatunkowy, w którym głównym elementem okazuje się nie horror, lecz kino drogi: jedna z najpopularniejszych i najbardziej charakterystycznych konwencji kina niezależnego zza oceanu. Bohaterowie Russell i Chalameta zatrzymują się więc w zapyziałych dinerach, uczestniczą w lokalnych festynach, zaliczają obowiązkowy pocałunek na szczycie diabelskiego młyna – w międzyczasie zaglądając do własnego wnętrza i wadząc się z chorobą, która nie pozwala im prowadzić w pełni normalnego życia. Są trochę jak podręcznikowi beatnicy i hippisi, wolne duchy krążące po Stanach Zjednoczonych w poszukiwaniu nowych doświadczeń, a trochę jak kanibalistyczni Bonnie i Clyde: młodzi, piękni, niebezpieczni. Widać jak na dłoni, i nic w tym oczywiście złego, że Do ostatniej kości jest filmem zrealizowanym przez osobę, która Stany Zjednoczone poznawała nie z pierwszej ręki, ale poprzez popkulturę – mitologizującą określone przestrzenie, rekwizyty, wzorce zachowań.

Problematyczne i nieudane jest natomiast samo zakończenie, w którym Guadagnino dociska pedał gazu na maksa, robi dziurę w zużytym zawieszeniu pick-upa i szura gołą stopą po asfalcie. Finałowy zwrot akcji, rozegrany w rytm trzymającego w napięciu home invasion, przeistacza się nagle w kicz najwyższej próby, stanowiąc wyzwanie dla wszystkich tych, którym udało się utrzymać powagę podczas ostatnich kilku minut remake’u Suspirii. Tutaj może nie być tak łatwo, o czym świadczyły odbijające się echem po sali chichoty (w tym mój), będące wyrazem zakłopotania, w jakie wprawia widza finał filmu. Dość powiedzieć, że mógłby spokojnie posłużyć za wizualne tło dla piosenki „Miłosny kanibal” – niegdysiejszego hitu TVN-owskiej Szkoły.

I choć wolałbym, aby Guadagnino zakończył swój film kilka, a może nawet kilkanaście minut wcześniej, szczędząc nam tej wątpliwej przyjemności, to nie mogę powiedzieć, że Do ostatniej kości nie sprawiło mi odbiorczej przyjemności. Najnowsze dzieło Włocha jest jak obfita uczta, w ramach której każdy powinien znaleźć coś dla siebie – niezależnie od tego, czy jest się wielbicielem oryginalnych miksów gatunkowych, twórczości Luki Guadagnino, urody i talentu Timothéego Chalameta czy smaku ludzkiego mięsa.

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA