search
REKLAMA
Biografie ludzi filmu

CLIVE BARKER. Na haku talentu

Tomasz Bot

5 października 2017

REKLAMA

Mimo rozgoryczenia po premierze Nocnego plemienia w 1991 roku Barker przeniósł się do Los Angeles. Tam ze zdwojoną siłą zaczął pracować nad swoim malarstwem, ale też udzielił mnóstwa wywiadów i zaliczył wiele spotkań z fanami. Napisał również Imajicę – prawie tysiąc stron o światach równoległych, bogach i demonach, pełną kwieciście opisanych zbliżeń między stworzeniami z innych wymiarów. Taki Stephen King jest dość zachowawczy w kwestiach seksu. Jak sugeruje jego przyjaciel Peter Straub, autor Carrie raczej ich unika. Clive Barker wręcz przeciwnie. Kocha nie tylko sceny seksu, ale też mięsiste perwersje. Interesuje go ciało – jako twór pożądliwy, potencjalna  fontanna płynów i rodzaj rzeźby, która może się efektownie rozpadać. Chce także, żebyśmy poczuli – niemalże fizycznie – dotyk Innego. Zarówno wtedy, kiedy wysysa nam mózg, jak i zsuwa majtki. Jest Barker prawdziwym poetą body horroru i wielkim miłośnikiem soczystej ohydy.

W 1992 roku premierę miał Candyman – klasyczny już dziś obraz na kanwie barkerowskich wątków. Film Bernarda Rose okazał się dużym sukcesem. Po pierwsze, był tytułem o ciekawym klimacie, budowanym przez świetne zdjęcie i niecodzienną muzykę Philipa Glassa. Po drugie, wykreował kolejne po Pinheadzie upiorne wcielenie śmierci. Candyman – zabójca, którego imienia lepiej nie wypowiadać przed lustrem – rozdarł swym hakiem dziurę w świadomości fana horroru i zamieszkał w niej na zawsze. I nic to, że kolejne dwie części próbowały raczej podmyć niż umocnić jego pozycję. Postać Candymana ma już w historii kina swoje stałe miejsce. W tym samym roku Barker mignął w jednej scenie w nieudanych Lunatykach Micka Garrisa. Widzimy go na ekranie ledwie parę sekund, ale za to w towarzystwie Stephena Kinga i Tobe’a Hopera.

W 1995 roku Barker nakręcił kolejny film bazujący na swej twórczości literackiej. Kinowy Władca iluzji, wyrosły z opowiadania Ostatnia sztuczka, to następny  problematyczny obraz twórcy Wysłannika piekieł. Podobnie jak wszystkie inne, za które brał się Barker, trudno go jednoznacznie ocenić. To, co udane i klimatyczne, miesza się tu z tym, co zbędne, przeciętne i nietrafione. Zmęczony życiem detektyw (trochę zbyt telewizyjny Scott Bakula), iluzjonista zagrożony przez tajemniczy kult i piękna femme fatale (dobrze obsadzona Famke Janssen). Mógł być z tego niezły miks horroru i współczesnego noir, ale filmowi brakuje energii. Jak to u Barkera – postaci są zbyt komiksowe; nie umiemy się przejąć ich losem. Klimat jest, i to całkiem niezły, ale nie da się ukryć, że po seansie widz czuje, że apetyt rozbudzono nadmiernie, za to fajerwerków nie było – ani fabularnych, ani wizualnych. Ale Barker film ceni, widząc w nim w miarę wierne odbicie swojej prozy. 1997 rok to kolejne spotkanie z Mickiem Garrisem i Kingiem. Na planie Autostrady strachu wszyscy trzej próbowali zmontować „jajcarskie kino”. Wyszło tak sobie. Film będący telewizyjną produkcją składa się z dwóch części. Jedna jest adaptacją opowiadania Kinga, druga mierzy się z tekstem Barkera (historia chirurga plastycznego, którego dłonie mają już dość słuchania poleceń). Ten ostatni napisał scenariusz filmu wraz z reżyserem i pojawił się w epizodzie – on i John Landis grają lekarzy.  Zarówno część Kinga, jak i Barkera są co najwyżej strawne. Film ani nie bawi, ani nie przeraża. 

W 1998 roku twórca Wysłannika piekieł wyprodukował oparty na faktach film Bogowie i potwory. Obraz opowiadał o przyjaźni Jamesa Whale’a, reżysera Frankensteina i Narzeczonej Frankensteina, tutaj mocno już wiekowego, z młodym ogrodnikiem. Starszy mężczyzna próbuje uwieść chłopaka; wspomina też swoje życie. Jest to pozycja spokojna i stonowana; za kamerą stanął Bill Condon, który miał na koncie choćby Candymana 2.

Barker nie próżnował też jako pisarz. Dokonał eksploracji nowych terenów. Jego Sakrament łączył wątki mistyczne, ekologiczne i homoseksualne, dając w efekcie niezwykły twór, w którym ledwo mogliśmy rozpoznać dawnego twórcę Ksiąg krwi. Stworzył  także 700-stronicową rodzinną sagę Galilee, w której elementy fantastyczne stanowią tylko tło dla zawirowań ludzkiej namiętności. Napisał Abarat – książkę dla dzieci, do której prawa wykupił Disney. Ta barwna fantasy jest idealnym materiałem na oryginalne, pobudzające wyobraźnię kino. Pytanie tylko, czy koncern zrobi z niej właściwy użytek. A także: czy w ogóle kiedykolwiek ruszy z tą produkcją?

W 2001 roku Anglik napisał scenariusz do gry Clive Barker Undying – bardzo klimatycznej pozycji łączącej horror z fantasy, pełnej poczwar i okultyzmu. Był to jak najbardziej udany początek przygody twórcy z rozrywką komputerową, kontynuowaną później przy produkcji Clive Barker’s JerichoPrzyszła też pora na rozliczenie z Hollywood. W powieści Wąwóz kamiennego serca Barker stworzył obrazoburczy obraz fabryki snów. Co to oznacza w praktyce? Autor próbował nas przekonać, że reżyserzy, producenci czy gwiazdy filmowe to nierzadko ludzie egoistyczni i próżni. W tym celu wykreował skomplikowaną intrygę, w ramach której mogliśmy obserwować brud i perwersje czające się w okolicach legendarnego Mulholland Drive. Cóż, nie była to wizja ani szczególnie oryginalna, ani mądra. Zatrzęsienie golizny, przemocy i oczywistości działało raczej nasennie niż stymulująco. To samo można powiedzieć o tym, co powstało z kolejnego scenariusza pióra Barkera. Święty grzesznik – film telewizyjny o mnichu, który zostaje przeniesiony z 1815 roku w czasy nam współczesne, by walczyć z demonami – to konglomerat pomysłów typowych dla naszego bohatera, ale wyssanych z wszelkiego klimatu. Źli aktorzy, wypowiadający durne kwestie, tanie zdjęcia, tanie CGI – to wszystko czeka na śmiałków, którzy gotowi są zgnieść półtorej godziny swego życia tym ordynarnym klocem.

Nie da się ukryć, że w nowym tysiącleciu Clive Barker przestał nas szokować, zaskakiwać i podniecać. Czyżby zmęczenie materiału? Zbyt wiele srok ciągniętych za ogon? Osobiście najbardziej brakuje mi Barkera z okresu Ksiąg krwi, Potępieńczej gry czy filmowego Wysłannika piekieł. Anglik był wtedy drapieżny, bezkompromisowy i pełen pasji. Nie tworzył światów tak dużych i udziwnionych, że czytelnik zwyczajnie nie potrafił zawiesić niewiary. Nie potrzebował setek bohaterów w książce, by tchnąć w nią życie. Zdawał się wierzyć, że wystarczy jeden dobry pomysł opakowany w worek malarskiej makabry, by stał się cud prawdziwego horroru. Nawet jeśli nie reżyserował idealnych filmów, to pozostawał nadzieją na lepsze jutro. Na godnego filmowego następcę Wysłannika piekieł. Ba, być może nawet na coś znacznie większego. Barker był kiedyś wyjątkową postacią w świecie show businessu. Dzięki europejskiej wrażliwości, wszechstronnemu wykształceniu, wielkiej erudycji i – przede wszystkim – nieokiełznanej wyobraźni zamieniał horror w sztukę, a sztukę w horror. Czyżby kalifornijskie słońce odebrało mu ten dar?

Jakiś czas temu internet obiegła informacja, że twórca zapadł w śpiączkę po tym, jak podczas wizyty u dentysty bakterie dostały się do jego organizmu. Wybudził się z niej po paru dniach koszmarów, lżejszy o dwadzieścia kilogramów. Co jak co, ale jeśli takie wydarzenie nie da drugiego życia jego wyobraźni, to nie wiem, co będzie w stanie tego dokonać. Clive Barker, uwielbiany przez muzyków takich jak Ozzy Osbourne, Trent Reznor z Nine Inch Nails czy zespół Korn, ma niebywały dar do opisywania koszmarów. Ma także tendencję, by je rozwadniać gadulstwem i taśmową produkcją dziwactw. Czekamy na powrót faceta, który potrafi opowiadać interesujące historie.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA