PAN DOŁU, czyli Jego Wysokość Szatan w kinie
Czy zgłębianie istoty Odwiecznego Przeciwnika ludzkości ma jeszcze sens w epoce Internetu, erze cyfrowego przekazu, genetyki wyposażającej ludzi w niemal boskie możliwości czy broni jądrowej, dzięki której można, używając symbolicznego czerwonego przycisku, obrócić w perzynę życie na naszej planecie? Czy postać Szatana budzi jeszcze jakieś emocje, czy może stała się jedynie niewiele znaczącym symbolem, wirtualnym straszakiem stanowiącym przeciwwagę dla Nieomylnego i kojarzonym głównie z groteskowym wizerunkiem rodem z “Sądu Ostatecznego” Hansa Memlinga?
Odnoszę wrażenie, że przy obecnych, wciąż rosnących możliwościach ludzkości, postać Pana Ciemności jakby zbladła, zapadła się w sobie i skurczyła, ustępując miejsca znacznie bliższym w ogólnym pojęciu zagrożeniom: wojnom w rozmaitych punktach zapalnych naszego globu, chorobom cywilizacyjnym, terroryzmowi. A i w kinie pojawia się ostatnio jakby rzadziej. Czyżby jedna z najbardziej “nośnych” i atrakcyjnych dramaturgicznie postaci – bohaterów twórczości filmowej odchodziła do lamusa historii, podobnie jak bohaterowie westernów, film noir czy aktorzy kina akcji lat 80-tych? Prawdziwy to dla Szlachetnie Urodzonego afront, niegodny bynajmniej postaci tego kalibru i tak dla kina (i nie tylko) zasłużonej.
Nie jest celem niniejszego tekstu analiza Jego wpływu na twórczość filmową od czasu braci Lumiere, choć bez wątpienia znaleźliby się tacy, którzy nie widzieliby powstania wielu mniej lub bardziej godnych uwagi dzieł wielkiego ekranu bez Jego udziału. Swoją drogą taka analiza mogłaby się okazać niezwykle interesująca. Być może któryś z moich klubowych kolegów bądź koleżanek podejmie się ryzyka stworzenia czego podobnego. Kto wie? Ale ad rem. Szatan jako bohater filmowych opowieści, wbrew wygłaszanym gdzieniegdzie złośliwym opiniom przedstawicieli wrogiego obozu, cieszył się całkiem sporym wzięciem również wśród aktorów. Nie można nie wymienić tutaj takich tuzów ekranu, którzy zdecydowali się służyć Mu swoją cielesną powłoką, jak: Robert De Niro, Al Pacino, Gabriel Byrne czy szczególnie ostatnio popularny Viggo Mortensen. Co warte szczególnej uwagi, niezwykle rzadko zdarzało się, żeby twórcy filmu obdarzali Go cechami, jakie zazwyczaj są Mu przypisywane przez wierzenia ludowe lub utarte schematy rozpowszechniane przez rzeczników Góry. Weźmy na warsztat choćby tych już wymienionych.
Na początek tej doborowej stawki Gabriel Byrne, który pojawił się w wyjątkowo kiepskim filmidle, End of Days. Jego gwiazdą (mocno i tak przez Byrne’a przyćmioną, co, zważywszy na różnicę aktorskiej klasy, nie dziwi) był obecny gubernator-elekt Kalifornii, Arnold Schwarzenegger. To chyba jeden z nielicznych przypadków, w którym nasz Bohater (w wykonaniu Byrne’a właśnie) sprawia wrażenie gotowego na wszystko chama, nie pozbawionego jednak pewnego szelmowskiego uroku, który Byrne nawet w tak kuriozalnej otoczce “wygrał” bez zarzutu.
Ale gdy spojrzymy już na kreacje Ala Pacino w Devil’s Advocate, a szczególnie Roberta De Niro w Angel Heart, widzimy obraz prawdziwej klasy, charyzmy, która wręcz rozpiera ekran. Książę Ciemności ukrywający się w filmie Alana Parkera pod wiele mówiącym pseudonimem Louis Cyphre to wyrafinowany arystokrata, przewrotny wielbiciel miejsc religijnego kultu, a jednocześnie chłodny, konsekwentnie dążący do celu piekielny komornik.
Szatan Taylora Hackforda z kolei, używający artystycznego pseudonimu John Milton, to mentor, nauczyciel mamiący żółtodzioba wizją nieskrępowanej wolnej woli, a po trosze kabotyn i efekciarz. To Wielki Orator uwielbiający słuchać własnych wywodów, dowcipniś i pan nocy bez skrępowania uczestniczący w nierzadko perwersyjnych zabawach. Niesłusznie, nawiasem mówiąc, tzw. krytyka filmowa nie doceniła świetnej, trochę przerysowanej i nie stroniącej od groteskowych akcentów roli Ala Pacino.
Podobne wpisy
Lekkim nietaktem wydawać się może wymienianie w tak znamienitym towarzystwie aktora, któremu “wielkość”, chyba trochę niezasłużenie (bo rzemieślnik to charyzmy zupełnie pozbawiony), przyniosła doskonała skądinąd saga Petera Jacksona oparta na absolutnie ponadczasowym dziele Tolkiena. Chodzi oczywiście o ulubieńca pań, Viggo Mortensena, którego niemal epizodyczna, a jednak pozostająca w pamięci rola w Armia Boga (filmie, który, aczkolwiek zupełnie przyzwoicie obsadzony, do historii kina raczej nie przejdzie) wydaje się jednym z ciekawszych dokonań w jego dotychczasowej, niezbyt błyskotliwej, karierze. Czy to sam fakt wcielenia się w postać tak znamienitą dodał mu splendoru, czy może wizja Diabła jako ucieleśnienia wszelkich ludzkich strachów (w tym tych najbardziej dziecinnych, jak “ktoś” czający się pod łóżkiem czy za niedomkniętymi drzwiami sypialni) tak działa na wyobraźnię? Nie wiem. Ale mimo kilku lat od momentu, kiedy ten film obejrzałem po raz pierwszy, właśnie postać Mortensena wysuwa się w mojej pamięci na pierwszy plan.