ARCYDZIEŁA, KTÓRYCH NIE BYŁO. Najlepsze niepowstałe filmy
Megalopolis
Nazwa nie kłamie – to miało być współczesne Metropolis, zarówno pod względem realizacji, ambicji, skali opowieści, jak i stopnia jej skomplikowania. Wymarzony projekt Francisa Forda Coppoli prześladuje go ponoć od kilku ładnych dekad i opisywany jest jako jego prawdopodobne opus magnum. To także jeden z najczęściej komentowanych niewypałów hollywoodzkich, nadal pobudzający wyobraźnię. Mówi się między innymi o ponad dwustustronicowym scenariuszu oryginalnym, obsadzie złożonej z największych żyjących aktorów i blisko trzydziestu godzinach wstępnych ujęć, które reżyser nakręcił w ramach przygotowań do faktycznych zdjęć. To wszystko składać się miało na niezwykle efektowną utopię z Nowym Jorkiem jako tytułowym kolosem cywilizacyjnym. W Cannes poszukujący środków na produkcję reżyser reklamował ją jako walkę jednostki – geniusza, a jakże! – o skonstruowanie świata idealnego, osiągnięcie niemożliwego (przedsmak czego dał widowni w swoim wielce niedocenionym dziele Tucker. Konstruktor marzeń). Brzmi enigmatycznie, ale też na temat Megalopolis więcej jest niewiadomych niż sprawdzonych informacji, a całość i tak imponować miała przede wszystkim mnogością detali, wnikliwością społecznych obserwacji oraz iście epickim zacięciem opowieści. No i przełomową realizacją, godną wielkiego poprzednika.
Podobne wpisy
Jak można się domyśleć, praktycznie od początku było to przedsięwzięcie skazane na niepowodzenie. W latach 70., kiedy Coppola był praktycznie nietykalny i mógł śmiało śnić o podobnych filmach, brakowało nie tylko środków, ale i potrzebnej techniki. Potem status twórcy mocno spadł, a po kolejnych kosztownych porażkach on sam usunął się nieco w cień, skupiając się na robieniu wina oraz skromnego kina niezależnego – jak pokazał czas z tytułu na tytuł coraz gorszego jakościowo. Światełko w tunelu przyniósł dopiero przełom wieków, kiedy nowe odsłony Gwiezdnych wojen pokazały, że z pomocą komputera da się zrobić wszystko, a i chętnych na wyłożenie gotówki nie brakowało. Ponownie jednak ataki z 9/11 zgasiły zapędy osób zaangażowanych i ostatecznie zabiły projekt. Biorąc pod uwagę, że słynny twórca ma już na karku 80 lat i kręci od święta, a dziś Megalopolis wymagałoby budżetu dalece bardziej przekraczającego potencjalne wpływy, można śmiało uznać, że już na zawsze to fikcyjne miasto pozostanie snem, który się nie ziścił.
Mr. Hughes
Biografia Howarda Hughesa była fascynująca jeszcze za życia jego samego. Aczkolwiek wtedy fabryka snów niespecjalnie kwapiła się do przeniesienia jej na filmową taśmę – choć nawet Warren Beatty próbował tego w latach 70. Prawdziwy wysyp pomysłów na ten temat zaczął się dopiero w ostatniej dekadzie XX wieku, a z potencjalną biografią wiązano między innymi Johnny’ego Deppa i Nicolasa Cage’a. Tak narodził się twór powszechnie znany jako Pan Hughes, do którego scenariusz miał napisać David Koepp (Park Jurajski). Jego skończone dzieło – ponoć jedno z lepszych jakie napisał – podeszło do tematu od nieco innej strony, albowiem oczami Clifforda Irvinga, czyli człowieka odpowiedzialnego za zamieszanie z fałszywą autobiografią Hughesa (czemu później poświęcono film Blef z Richardem Gere’em). To jednak okazało się za mało, aby skrypt bez problemów wystartował, mimo iż zrobić go chciał praktycznie każdy liczący się w branży twórca.
Brian De Palma był pierwszym nazwiskiem na reżyserskim stołku, a przez lata dołączali do tego bądź bliźniaczych projektów: Michael Mann i Leonardo DiCaprio, Edward Norton i Miloš Forman, William Friedkin i ktokolwiek inny, a w końcu także Christopher Nolan, który w roli Hughesa widział… Jima Carreya, a całość oprzeć chciał na nieco późniejszym etapie życia miliardera, jego odosobnieniu i z wolna postępującym szaleństwie. Wszyscy jednak kolejno odpadali – a to z uwagi na inne zobowiązania albo też w imię złotej zasady Hollywood, prawiącej, iż „jesteś tak dobry (czyt. kasowy) jak twój ostatni film (czyt. wyniki z box office’u)”. Po raz kolejny w tym natłoku osobowości zabrakło postawienia kropki nad i, finalnej pieczątki na kontrakcie i determinacji. To wahanie wykorzystał w końcu Martin Scorsese, który wspólnie z przywołanym DiCaprio stworzył oscarowego Aviatora. Zatem choć raz pomysł wyjściowy udało się jakoś doprowadzić do końca. Zważywszy jednak na fakt, że film Scorsesego jest dość standardowym, „bezpiecznym” kinem biograficznym, łagodnie poprowadzonym od A do Z, można tu jednak pisać o niezbyt satysfakcjonującym finale, gdyż bezustannie skłaniającym do refleksji z cyklu „co by było, gdyby…”. Jak twierdzi przy tym sam Koepp, nie wszystko jeszcze stracone i być może pewnego dnia doczekamy się na dużym ekranie także jego, jakże odmiennej wizji. Byłoby fajnie.