Aktorzy, którzy poszli ZA DALEKO z aktorstwem metodycznym
„Budując graną przez siebie postać ekranową, przenikając jej psychikę, studiując cielesność i opanowując jej charakterystyczny behawior, a także wnikając możliwie głęboko w środowisko, do którego ta postać należy – aktor wnosi do filmu niezmiernie cenną i praktycznie niezastępowalną cząstkę indywidualnego i zbiorowego aktu twórczego, dzięki któremu gotowe przedstawienie okaże się takie, a nie inne” – pisał o fenomenie nowojorskiego Actors Studio Marek Hendrykowski. To właśnie tam narodziła się sławetna Metoda – a właściwie dwie jej odmiany, wypracowane przez Lee Strasberga oraz Stellę Adler.
W dużym uproszczeniu: Strasberg, inspirując się rozważaniami Konstantina Stanisławskiego, kładł nacisk na tzw. prawdę emocjonalną. Żądał od swoich adeptów, aby sięgali w głąb siebie i podczas grania np. sceny reakcji na śmierć matki odwoływali się do własnych, nieraz traumatycznych doświadczeń. Jeżeli ktoś jeszcze matki nie stracił, to musiał poszukać w przeszłości (koniecznie dalszej niż 7 lat!) analogicznej emocji – a następnie wydobyć ją na powierzchnię i zaprezentować na scenie. Adler podchodziła do sprawy inaczej, Metodę Strasberga uważała za niebezpieczną. Jak pisze Kamila Kołacz na łamach „Ekranów”: „rozumiała, że wspomnienie wydarzenia, które rozegrało się w przeszłości aktora, może wydobyć na powierzchnię uśpione siły psychiczne i spowodować u aktorów problemy emocjonalne”. Ponad poszukiwaniem „emocjonalnej prawdy” stawiała więc działanie – fizyczne przygotowanie do roli. Jednym z jej najbardziej utalentowanych uczniów był Robert De Niro, który przygotowując się do zagrania Jake LaMotty, najpierw wyrobił sobie imponującą muskulaturę, a następnie przybrał na wadze prawie 30 kilogramów.
Wkrótce te dwie odmiany Metody zlały się ze sobą w powszechnej świadomości. Mianem „aktora metodycznego” określamy dzisiaj kogoś, kto po prostu bardzo skrupulatnie przygotowuje się do roli, przeprowadzając drobiazgową, jak nazywa to profesor Hendrykowski, „dokumentację aktorską” – eksperymentuje z wagą, mieszka przez kilka miesięcy w dziczy, nie wychodzi z postaci poza planem filmowym. Jak nietrudno się domyślić: łatwo takie przygotowania doprowadzić do absurdu. Cienka jest granica między tym, co efektowne, a efekciarskie – również w dziedzinie aktorstwa, a już zwłaszcza aktorstwa metodycznego.
Podobne:
Przypadek nr 1: Dustin Hoffman
Hoffman jest jednym z najbardziej oddanych wyznawców Metody – zanim osiągnął sukces i z dnia na dzień został gwiazdą za sprawą Absolwenta, przez kilka lat uczęszczał na zajęcia do Actors Studio, pobierając nauki u samego Strasberga. To stamtąd wyniósł samodyscyplinę, która każdorazowo towarzyszy mu w przygotowaniach do roli. Najlepiej przekonał się o tym chyba John Schlesinger, z którym Hoffman nakręcił na przestrzeni lat 60. i 70. dwa kultowe filmy: Nocnego kowboja i Maratończyka. W obu przypadkach aktor bardzo mocno zaangażował się w odgrywane role. Tak intensywnie ćwiczył gruźliczy kaszel Rizzo z Nocnego kowboja, że podczas jednej z prób zwymiotował, obrzygując Jonowi Voightowi kowbojki. Przygotowania do występu w Maratończyku były jeszcze bardziej ekstremalne: wieść niesie, że Hoffman postanowił oddać 1:1 kiepski stan psychofizyczny swojego bohatera. Umyślnie przestał więc sypiać, doprowadzając własne ciało i umysł na skraj wyczerpania. Partnerujący mu Laurence Olivier miał skomentować te działania słowami: „Drogi chłopcze, a dlaczego nie spróbowałbyś tego po prostu zagrać?”. Tak oto narodziła się jedna z najsłynniejszych anegdot dotyczących aktorstwa – a konkretniej symbolicznego starcia aktorstwa tradycyjnego, zakorzenionego w brytyjskim teatrze, z nowoczesnym, nowojorskim aktorstwem metodycznym. Gdy po latach zapytano Hoffmana o tę sytuację, aktor przyznał, że rzeczywiście miała ona miejsce – Olivier miał jednak żartować, a kilka nieprzespanych nocy nie było wyłącznie wypadkową przygotowań do roli, ale również pokłosiem beztroskiego balowania w słynnym klubie Studio 54.
Przypadek nr 2: Daniel Day-Lewis
Chodząca legenda współczesnego aktorstwa metodycznego – choć już oficjalnie na zawodowej emeryturze. Brytyjczyk wyniósł koncept przygotowania do roli na zupełnie nowy, astronomiczny wręcz poziom. Zbierając „dokumentację” przed wcieleniem się w głównego bohatera Ostatniego Mohikanina, zaszył się na miesiąc w lasach Karoliny Północnej. Nauczył się w tym czasie tropić zwierzęta, wzniecać ogień, budować canoe i rzucać tomahawkiem. Jak pisze Richard B. Woodward na łamach „New York Timesa”: aktor wszędzie taszczył ze sobą broń, tłumacząc to faktem, iż prawdziwy myśliwy powinien mieć ją zawsze przy sobie. Świąteczna kolacja nie była wyjątkiem. Podczas pracy nad rolą sparaliżowanego artysty w Mojej lewej stopie Day-Lewis nie rozstawał się z wózkiem inwalidzkim – przed rozpoczęciem każdego dnia zdjęciowego trzeba było przenosić aktora nad kablami, aby przypadkiem czegoś nie uszkodził. Na planie Gangów Nowego Jorku odmawiał ubierania grubego, nieistniejącego w XIX wieku płaszcza, co skończyło się dla niego ostrym zapaleniem płuc, a na planie Lincolna wszyscy członkowie ekipy, łącznie ze Stevenem Spielbergiem, musieli zwracać się do niego per Panie Prezydencie. Większość anegdot dotyczących aktorskich wyczynów Day-Lewisa jest absurdalna i zakrawa na memiczność – bardzo trudno dociec dziś, ile w nich prawdy, a ile dziennikarskiej fantazji. Faktem niepodważalnym jest natomiast, że gdybym chciał, to mógłbym zbudować to zestawienie wyłącznie wokół szalonych dokonań Brytyjczyka.
Przypadek nr 3: Joaquin Phoenix
Zanim Joaquin Phoenix przyjął rolę Johnny’ego Casha, nie był specjalnym fanem muzyki country. Przygotowania do roli sprawiły, że zanurzył się w życiu i utworach swojego bohatera. Szybko nauczył się śpiewać i grać na gitarze, zaczął też pisać własne piosenki. Wkrótce zaczął mu się udzielać autodestrukcyjny charakter Casha. Podczas realizacji filmu zaczął nadużywać alkoholu, trafił na spotkania dla anonimowych alkoholików. Tak mocno zaangażował się w projekt Mangolda, że nie potrafił pogodzić się z końcem okresu zdjęciowego. Wpadł, jak pisze Lynn Hirschberg, w „stan dezorientacji i samotności”. Zaczął kwestionować własną tożsamość. „Czułem się zły, zraniony, porzucony. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Aby wcielić się w Casha, nauczyłem się funkcjonować w zupełnie nowy sposób, a chwilę później nie mogłem już na tym sposobie polegać”. Jeszcze dalej Phoenix posunął się w 2009 roku, kiedy zaczął pracować z Caseyem Affleckiem nad mockumentem I’m Still Here. Na kilka miesięcy życie aktora stało się swoistym poligonem doświadczalnym. Phoenix „grał” upadłą wersję samego siebie nie tylko przed kamerą, ale też na co dzień. Udzielał wywiadów, nie wychodząc z roli zblazowanego celebryty – jak chociażby w niesławnym występie u Davida Lettermana. Ogłosił publicznie, że porzuca kino na rzecz muzyki i zaczął wyprzedawać koncerty, na których rapował w karykaturalnie pokracznym stylu. Dziś I’m Still Here uchodzi za kontrowersyjną prowokację – w przededniu premiery wszyscy myśleli, że Phoenix rzeczywiści postradał rozum.
Przypadek nr 4: Shia LaBeouf
Choć – podobnie jak np. Christian Bale – LaBeouf nie utożsamia się z określeniem „aktor metodyczny”, to w jego radykalnym podejściu do zawodu widać ewidentny wpływ Metody. LaBeoufowi na sercu leży bowiem przede wszystkim psychofizyczny realizm. Dlatego podczas pracy nad Furią aktor najpierw kazał wyrwać sobie ząb, a następnie samodzielnie rozciął kawałek własnej twarzy nożem – tak, aby prawdziwe obrażenia odpowiadały tym, jakich doznaje bohater w filmie. Jakby tego było mało, LaBeouf ograniczył higienę osobistą do absolutnego minimum, odmawiając sobie kąpieli przez kilka tygodni – w końcu drugowojenny czołgista dostęp do wody miał wyraźnie utrudniony. Brudas w filmie + brudas na planie = autentyczny brudas na ekranie. Jak nietrudno się domyślić: koledzy z obsady zachwyceni jego zachowaniem nie byli. „Twój proces aktorski nigdy nie powinien utrudniać pracy innym członkom ekipy” – przyznał w wywiadzie dla „Forbesa” Scott Eastwood, który na planie Furii kilka razy mocno starł się z LaBeoufem. Podczas jednego ze spięć omalże nie doszło do rękoczynów – wyraźnie podenerwowanych mężczyzn musiał rozdzielić Brad Pitt, wcielający się, a jakże, w dowódcę brygady.
Przypadek nr 5: Jared Leto
Na koniec prawdziwy rodzynek – człowiek, który aktorstwo metodyczne wyniósł do rangi karykatury. Śledząc rozwój kariery Jareda Leto, naprawdę trudno uwierzyć, że odebrał on w 2014 roku Oscara za najlepszą rolę drugoplanową. Nagroda Amerykańskiej Akademii Filmowej wyznacza zresztą w jego karierze pewną istotną cezurę – pierwszą rolą, jaką aktor zagrał po jej otrzymaniu, była bowiem rola Jokera w Legionie samobójców Davida Ayera. Leto potraktował to zadanie śmiertelnie poważnie, wiedząc, że wchodzi w buty Heatha Ledgera i Jacka Nicholsona. Will Smith wspomina, że nie zamienił z nim na planie ani jednego słowa – rozmawiali wyłącznie jako Deadshot i Joker, bo Leto nigdy nie wychodził z roli. Nie wychodził z niej niestety również poza planem. W ramach artystycznego performance’u aktor postanowił rozesłać swoim filmowym kolegom i koleżankom osobliwe „prezenty”: żywe szczury, zużyte prezerwatywy, kulki analne, wibratory i noże sprężynowe. Potem tłumaczył w wywiadach, że to wszystko jedynie dla zgrywy, a „prezenty” były odbierane w atmosferze „zabawy i przygody” – rzeczywiście, kupa śmiechu. Może tę podłą zagrywkę dałoby się jeszcze jakoś usprawiedliwić, gdyby chociaż Joker w jego wykonaniu nie był najbardziej przerysowaną i żenującą interpretacją tej postaci w dziejach kina komiksowego – tak się jednak nie stało. Dość powiedzieć, że taśmy castingowe Tommy’ego Wisseau prezentują się na tle tego występu całkiem nieźle. Od roli w Legionie samobójców wszystko zaczęło się sypać. Nie licząc drugiego planu w Blade Runnerze 2049, Leto nie zagrał od tego czasu w żadnym naprawdę udanym filmie. Ostatnio „podziwiać” mogliśmy go w Morbiusie, na planie którego również próbował szczęścia z aktorstwem metodycznym – wszędzie poruszał się o kulach, co wydłużało przerwę na toaletę nawet do 45 minut. W końcu reżyser Daniel Espinosa nie wytrzymał i kazał podstawić gwiazdorowi wózek inwalidzki.
Kiedy byłem na pierwszym roku studiów, profesor Hendrykowski zadał nam pracę zaliczeniową w dość osobliwej formie – najpierw musieliśmy przeczytać jego najnowszą książkę, potem wybrać z niej rozdział, który nas najbardziej zainteresował, a na koniec napisać na podstawie tego rozdziału esej. Oczywiście w bibliotece wydziałowej dostępny był zaledwie jeden egzemplarz rzeczonej książki, większość pierwszoroczniaków podreptała więc posłusznie do uczelnianej księgarni, gdzie czekał już na nas gotowy stosik Aktora i aktorstwa filmowego. Najwyraźniej żaden pieniądz nie śmierdzi – nawet taki wyciągnięty z kieszeni studenta, który kąpie się rzadziej niż Shia LaBeouf.
Pamiętam, że swój esej napisałem właśnie na temat Actors Studio i aktorstwa metodycznego. Wróciłem niedawno do tego tekstu i od razu rzuciło mi się w oczy, z jak wielkim namaszczeniem podchodziłem wówczas do dziedzictwa Strasberga i dokonań praktyków Metody. Dzisiaj jestem wobec tego zagadnienia dużo bardziej krytyczny i zupełnie nie dziwią mnie wypowiedzi aktorów i aktorek, którzy nie chcą mieć z Metodą nic wspólnego. Jennifer Lawrence stwierdziła niedawno, że praca z kimś, kto nie wychodzi z roli między ujęciami, byłaby dla niej niezwykle stresująca. Will Poulter przyznał, że to „wymówka dla nieprzyzwoitych zachowań na planie”. Mads Mikkelsen poszedł jeszcze krok dalej i nazwał aktorstwo metodyczne wprost pretensjonalnym „pierdoleniem”. „Jak niby zamierzasz przygotować się do roli seryjnego mordercy? Przez dwa lata będziesz sprawdzać, jak to się robi?”. Duńczyk widzi w tym podejściu – nie bez słuszności – lep na nagrody. Jak wszyscy dobrze wiemy: poświęcenie i wyrzeczenia potrafią być bardzo medialne. Ostatecznej ocenie podlegać powinien jednak wyłącznie efekt końcowy: a zatem to, co widzimy na ekranie. Bo raz zobaczymy na nim Daniela Day-Lewisa w Mojej lewej stopie, a raz Jareda Leto w Morbiusie.