LEGION SAMOBÓJCÓW – recenzja filmu
W zabawnym momencie wychodzi na świat kolejne krnąbrne dziecko tego rozszerzonego uniwersum DC, bo skończyła się sprawa domniemanej kradzieży własności intelektualnej przez Luca Bessona, którego oskarżono o “zrzynkę” pomysłów. Chodzi o podobieństwa futurystycznego kina akcji Lockout z Ucieczką z Nowego Jorku Carpentera.
Gruba przesada, bo Legion samobójców wydaje się tak samo mocno jechać na koncepcie straceńca, który zmuszony jest do czynienia dobra, jak postaciach, które są równie obrzydliwe, ale równie heroiczne co Snake. To jednak za mało, aby te bękarty wyróżniały się na tle innych przebierańców blockbusteru.
Reżyser, David „Sinusoida” Ayer, niezbyt umiejętnie zaciera granice między swoimi ulubionymi rodzajami opowieści a producencką układanką, która próbuje wcisnąć w pozornie przyziemny świat kinowego DC trochę magii oraz dziwactwa. Punktem wyjścia jest tajny projekt, którego podstawy zarysowane są przy rządowych pogadankach. Zwierzchnicy sił militarnych wykombinowali, że jeśli kiedykolwiek takiemu, dla przykładu, Supermanowi odbije palma, warto mieć na usługach jakichś okiełznanych kozaków, którzy mogliby mu się przeciwstawić. Ma to sens, choć chwieje się on na glinianych nogach. Po kilku introdukcjach, jak na przykład scenkach z udziałem najlepszego snajpera i mordercy na zlecenie, supersilnego człowieka-krokodyla lub gościa, który potrafi zmienić się w miotacz napalmu, reżyser wmawia nam również, że w drużynie powinni się znaleźć ci, którzy mocy nie posiadają. Obecność Harley Quinn jest więc kiepsko usprawiedliwiona, podobnie jak Kapitana (sic!) Bumeranga, choć akurat bez tego zakapiora z bokobrodami i ciągle otwartą puszką piwa w dłoniach na ekranie byłoby nudnawo. Mamy więc tytułowy legion samobójców, skompilowany nieco bez pomyślunku i dowodzony przez płaczliwego oraz przez większość czasu nijakiego pułkownika Flaga, granego przez wypranego z charyzmy Joela Kinnamana.
Trudno uwierzyć w zasadność tego bytu, bo o ile w takich akcyjniakach lubi się zaznaczać, że drużyna to „tykające bomby” i jest to świetnym aranżerem dynamiki międzybohaterskiej, to w tym przypadku wydaje się być to cienkimi nićmi szyte.
Szkoda, bo to naprawdę nietuzinkowa paczka, która radzi sobie całkiem dobrze. Deadshoot, grany przez Willa Smitha, celowo wychodzi się ze swoimi motywacjami przed szereg; Harley Quinn, choć przeszarżowana, rozświetla ekran kilkoma kombosami śmiechu i niewymuszonym seksapilem; ciekawy jest również Killer Croc (dowodzący, że wśród niestyranych jeszcze na ekranie przeciwników Batmana tkwi potencjał), a także El Diablo, czyli meksykański podpalacz, wiarygodny psychologicznie jak na takiego obdarowanego zdolnościami twardziela. Ulubieńcem widzów mógłby zostać Kapitan Bumerang, czyli największe zaskoczenie, bo Jai Courtney raczej słynął z wbijania gwoździ do trumien kultowych serii. Złośliwe podszepty, że chłopak musi mieć najlepszego agenta w Hollywood, to “legitna” teoria. W tym przypadku jest inaczej – każde jego pojawienie się rozładowuje wrażenie teatralności, jest poza tym konsekwentnie prowadzony. Lubię Bumeranga. Dużo tu poświęconych linijek na postać potraktowaną przez montaż i scenariusz raczej po macoszemu, ale lekkość gry, biorąc pod uwagę wcześniejsze kreacje, jest warta zanotowania.
Joker, któremu już w niejednej recenzji niejednego filmu w niejednej dekadzie poświęcono niejeden akapit, zawodzi.
Może jest to spowodowane przesytem tej postmodernistycznej samograjki na wielkim i małym ekranie, a może wrażeniem, że to poskładane z innych Jokerów marzenie aktorskie. Jared Leto zmiksował dwie wersje morderczego klauna, tę z animacji oraz tę z „Mrocznego Rycerza”. Jego Joker jest przewidywalny, a jego „odchyły” to nic, na co widz nie byłby przygotowany. Nie zgodzę się jednak, że jest go w „Legionie Samobójców” za mało, bo chowanie tego klauna w pudełku to jeden z lepszych zabiegów fabularnych. Aktor oraz producenci muszą się zastanowić, czy chcą księcia zbrodni, metaamfetaminową popisówkę czy może figurę retoryczną. Według mnie ten Mister Dżej jest dla Batmana psychologicznym i fizycznym jednostrzałowcem.
Podobne wpisy
W pewnym momencie chce się przyklasnąć Ayerowi, który nie przerywa tej szaleńczej pogoni banalnymi wtrętami, suchymi, pisanymi wyraźnie na późnym etapie produkcji żartami, tylko pozwala bohaterom usiąść, wypić drinka i wygadać się przed resztą. Wtedy widzimy cały potencjał drzemiący w pomyśle parszywej, superłotrzykowskiej bandy. W takich momentach Legion Samobójców miewa przebłyski, oczy tych wiecznych nicponi stają się smutne, a widz rozumie, że to zlepek osobowości, które dawno straciły nadzieję na odkupienie. Tutaj, czego obawiałem się najbardziej, nie popada w ckliwości, a uroczą kliszą wydaje się tylko wątek rodzinny. Wiadomo, że produkcje o “tych dobrych” nie pokazują, jakiego papieru toaletowego używa złoczyńca czy jak bardzo kocha swoje dzieci.
Gdy już fotel w kinie wydaje się miększy, ayerowa ekipa wali niczym łopatą w głowę kiepskim montażem, wciskanymi retrospekcjami czy kłującymi w oczy efektami komputerowymi. Gdy natomiast pojawiają się znane szlagiery rockowe, są tak nachalnie wciśnięte w tok narracyjny, że brakowało tylko kawałka „Creep” Radiohead w scenach z Jokerem. Kilka lat wmawiania nam, że kierunek, który reprezentuje DC/WB ma kłaść nacisk na realizm, rozpływa się w powietrzu, aby po chwilach przyjemniejszych dla oka złożyć się z powrotem w generyczne kino komiksowe. Trzeci akt oraz bitwa z łotrem, którego tożsamość niech będzie dla widza tajemnicą, to już parada banału, wyświechtanych patentów na unieszkodliwienie, nomen omen, Niezniszczalnego. Między tymi heroicznymi przemowami wypełnionymi muzyczną składanką Twojego Starszego Brata, jest jakaś smutna pustka i tłusta łapa wydzierającego się na reżysera producenta, który wie lepiej. Na szczęście nie udało mu się wszystkiego popsuć.
Nie potrafię znielubić tego filmu, bo widzę wyraźny progres w budowaniu uniwersum. Gościnne występy superbohaterów (Batman na plus, a inne niech również zostaną niespodzianką) to elementy wplecione bezboleśnie. Kilka razy nawet się zaśmiałem, szczególnie przy scenach z trójką Smith – Courtney – Robbie. Bije w tym wszystkim serce, ale puls jest nierówny i nie udało się jeszcze odpowiedzieć na pytanie, które wybuchło ze zdwojoną siłą wraz z falą krytyki, jaka spadła na Batman v Superman. Pytanie to banalne, ale wciąż brzmi tak samo: quo vadis, DC Extended Universe?