Chociaż Król Davida Michôda nie jest z pewnością filmowym arcydziełem, to ogląda się go tak dobrze, że trudno i niesprawiedliwie byłoby nie uznać go jednym z najlepszych oryginalnych tytułów Netfliksa minionego roku. Król umiejętnie łączy zalety tak zwanego kina ambitnego i rozrywkowego, dobrze wyważając proporcje pomiędzy nimi. Średniowieczna Anglia prezentuje się tu realistycznie, jak również imponujące sceny batalistyczne, dzięki którym można wręcz poczuć w ustach smak błota z Azincourt. Film Michôda to jednak nie tylko porządnie zrealizowana średniowieczna rozpierducha, ma on bowiem również wagę filozoficzną i ideologiczną. Żadne z powyższych atutów nie zadziałałyby jednak należycie bez wyśmienitego aktorstwa Chalameta, Pattinsona, Edgertona, Mendelsohna, a także Lily-Rose Depp. Wszystko to powoduje, że Król stał się stylową i elegancką interpretacją kronik Szekspira.
Po obejrzeniu Nazywam się Dolemite wiem już, czego mi w życiu od dawna brakowało. Chodziło o tę mniej familijną, a bardziej niegrzeczną wersję Eddiego Murphy’ego sprzed lat. Rolą Rudy’ego Raya Moore’a, człowieka orkiestry, popularny aktor udowodnił, że wciąż ma w sobie energię, ciepło i błyskotliwość Axela Foleya, w którego już wkrótce wcieli się po raz czwarty. Dolemite to maksymalnie afroamerykański rodzaj kina, a nawet swoisty hołd dla stworzonego w latach siedemdziesiątych XX wieku gatunku blaxploitation. Jest wyraziście, energetycznie i dynamicznie. Być może nie wszystkim spodoba się prezentowany tu rodzaj humoru, ale dla wspaniałego spektaklu Eddiego i jeszcze paru innych, nieco zapomnianych gwiazd kina można przeboleć i posłuchać tych kilkudziesięciu soczystych przekleństw.