7 GRZECHÓW GŁÓWNYCH współczesnych FILMÓW
V. Nieumiarkowanie w metrażu, budżecie i efektach
Odkąd filmowcy zachłysnęli się możliwościami CGI, tradycyjne kino na swój sposób obumarło. Dawniej wrażenie robiły (i czasem nadal robią) pojedyncze eksperymenty, w które ładowano kupę czasu, planów i forsy, a które stanowiły prawdziwą wisienkę na torcie danego dzieła. Nierzadko przełomowe efekty były dodatkową wartością, potrafiącą tchnąć więcej życia w opowiadaną historię albo po prostu odpowiednio ją uatrakcyjnić. Obecnie to forma przesłania treść kosztujących krocie superprodukcji. Forsa wyrzucona na komputerowe animki miotające się po sztucznym tle, czasami jedynie uzupełnionym klasycznymi efektami, coraz rzadziej skutkuje przełomami, przed którymi chce się pochylić czoła. Bo choć nie spytamy już o to, jak oni to zrobili (wiadomo, że na kompie), to pojedyncze efekty wciąż potrafią zrobić wrażenie, nawet jeśli nie różnicę. To jednak tylko wyjątki.
Zdecydowaną większość blockbusterów można określić jako kolorowe pierdololo, od którego boli głowa, dupa oraz oczy. Wraz z parciem wielkich studiów na jednolitą, przefiltrowaną przez komputer kolorystykę oraz samplowane ścieżki dźwiękowe każdy kolejny film za „500+” brzmi i wygląda bliźniaczo podobnie. I przez to żaden nie jest już w stanie zadziwić wizualnie. Powoli robi się to męczące. Zwłaszcza że natłok efektów idzie teraz w parze z:
a) coraz dłuższymi, przesadzonymi fabułami;
b) coraz wyższymi kosztami produkcji (które użycie komputera miało ponoć zaniżać).
Odkąd trylogia Władcy Pierścieni i pierwsi Piraci z Karaibów osiągnęli spektakularny sukces, mało który hit kasowy schodzi poniżej (kiedyś magicznego) czasu dwóch godzin. Dziś dwie i pół do trzech godzin staje się standardem – smutnym o tyle, że z reguły to właśnie o te pół można by takie dzieło spokojnie skrócić i niewiele na tym stracić. W nich to twórcy dwoją się i troją, aby nasadzić tych twistów, naszpikować prostą historię idiotycznymi zwrotami akcji, najczęściej pasującymi do głównego wątku jak pięść do nosa, oraz całą masą innych iście lunaparkowych atrakcji.
Standardem są też lecące w górę niczym rakieta Muska finanse. Czasy, w których prasa szumnie rozpisywała się o gigantycznych budżetach 150 milionów dolarów, możemy obecnie wspominać z nostalgią. Teraz jest to suma startowa, a najgorętsze tytuły potrafią kosztować (wraz z promocją, z reguły mierną) po kilka razy więcej. Jeśli więc jakiś letni hit nie przyniesie dziś miliarda zielonych wpływów, to można pisać o spektakularnej klapie. Co się stało z powiedzeniem „mniej znaczy więcej”, chyba nikt już nie pamięta.
VI. Gniew społeczny
Wrażliwość artystów na zmiany świata codziennego to rzecz nieuchronna, a nawet konieczna – w końcu choćby całe lata 70. opierają się właśnie na takim zacięciu, a jest to jeden z najlepszych okresów kinematografii. Jednak co innego ukucie całego nurtu politycznych thrillerów, pomimo poruszania trudnych spraw pozostających doskonałą, trzymającą w napięciu rozrywką, którą rezonująca w kadrach rzeczywistość jedynie rozgrzewa, a co innego jawne odnoszenie się do polityki i tym podobnych problemów tam, gdzie nie ma na to miejsca. Co innego ukryte komentowanie rzeczywistości za pomocą mniej lub bardziej zmyślnych alegorii spod znaku fantastyki – jak to miało miejsce w latach 50. – lub traktowanie filmów akcji jako radosnej propagandy (lata 80.), a co innego usilne wciskanie trendów w zupełnie niepotrzebnych, a wręcz i oderwanych od fabuły scenach, nawet w najbardziej odległych historiach z innej galaktyki. Co gorsza, filmy XXI wieku nie mają pod tym względem żadnej charakteryzującej je tożsamości, nie układają się w konkretny nurt (za taki trudno wszak uznać spóźnione o kilka dekad feministyczne wyn(at)urzenia). W końcu, że tak zacytuję klasyka, to tylko parki rozrywki, a nie rozprawka dziejowa. Te aspirujące do miana uniwersalnych i ponadczasowych powinny być zatem, jeśli mogą, wolne od podobnych ozdobników. Albo przynajmniej udawać, że mają one fabularne znaczenie, a nie są jedynie powodującą konsternację próbą łechtania na odległość cudzego ego (patrz też: Chciwość).
VII. Lenistwo fabularne
Podobne wpisy
Ostatni grzech mówi sam za siebie. Skoro na ekranach królują głównie tworzone fabrycznie superbohaterskie uniwersa albo różnego sortu wyciąganie trupów z szafy w postaci remake’ów, sequeli, prequeli, spin-offów, rebootów, ponownych adaptacji książek…, to trudno się dziwić, że dominują odgrzewane historie i pretekstowa treść, która nadrabiać ma przede wszystkim formą lub wykonaniem (z czym też jest czasem problem). Choć takiemu stanowi rzeczy nie są winni scenarzyści, to główną bolączką współczesnych blockbusterów jest nierzadko właśnie scenariusz – pokraczny, bo ulepiony z tysiąca różnych wątków i przepisywany na czas (i na raz) przez trzydzieści różnych osób, w ostateczności nie trzyma się kupy. Wszelkie oryginalne pomysły z miejsca magluje się bowiem na tysiąc różnych sposobów i usilnie próbuje uatrakcyjnić w taki sposób, że im bliżej premiery, tym bardziej przypominają one kolejny wyprany w Perwollu produkt dla mas – pełen bezpiecznych schematów, przewidywalny, nudny. I oczywiście naszpikowany wszystkimi poprzednimi grzeszkami.
No cóż, jak widać, Hollywood to prawdziwe siedlisko zła. Dobrze, że mamy jeszcze resztę świata…