5 najlepszych filmów SYDNEYA POLLACKA. Casablanca, moja niespełniona miłość
W tak niewielkich filmografiach na tle innych reżyserów istnieje niebezpieczeństwo, że nie będzie w czym wybierać. Z konieczności więc trzeba będzie wrzucić do zestawienia te pięć tytułów, które tak naprawdę nie są rewelacyjne. W przypadku Sydneya Pollacka produkcji jest kilkanaście, a prawie każda jest kinematograficzną perełką, często niedocenioną tak, jak powinna być. Czasem się nawet dziwię, że jego filmografia jest tak równa. Ma swój narracyjny rytm, jak również wizualny styl. Podobnie jak np. Ridley Scott. Szkoda, że kariera Pollacka nie dotrwała w pełniejszy sposób do XXI wieku – jeden film w postaci Tłumaczki to jednak trochę za mało wobec całej reszty. Zdaję sobie sprawę, że wszystkie poniższe dzieła nie są pozbawione wad (w zależności, które pokolenie je ogląda), za to wzbudzają pamiętne sentymenty.
Hawana (1990)
Podobne wpisy
To właśnie jeden z tych filmów sensacyjnych, które Sydney Pollack wzbogacił o wątek trudnej miłości, a może w istocie odwrotnie. Hawana jest filmem obyczajowym, a rewolucyjne tło jest jedynie dodatkiem do opowieści o relacji nieco bawidamkowatego pokerzysty-spekulanta (Robert Redford) z kobietą zaangażowaną (Lena Olin), zdolną do wielkich namiętności, ale i desperackich czynów. Hawana jest filmem szerokim jak plany w fotografii, wielowątkowym, ze wspaniałą muzyką i ciekawymi zdjęciami. W cieniu walki zbrojnej rozgrywa się niespełniona miłość, a może jedynie zauroczenie, ale nie jest to Casablanca. Styl grania postaci Jacka Weila przez Redforda, może i specyficzny, nieco zmanierowany, w niczym nie przypomina przeciągłego dramatycznie warsztatu Humphreya Bogarta. Już prędzej zgodziłbym się na porównanie Leny Olin z Ingrid Bergman. Owszem, w scenie rozstania się pary nieszczęśliwych kochanków pobrzmiewa echo filmu Michaela Curtiza, bo przecież Sydney Pollack nigdy nie ukrywał swojej chęci nakręcenia remake’u melodramatu sprzed lat i jednocześnie niespełnienia, że to nie on zrobił Casablancę, więc w wielu swoich filmach starał się tworzyć podobnie melancholijne klimaty. Z tegoż względu Hawana jest niesłychanie wzruszająca, a mimo to trzyma w napięciu jak film szpiegowsko-sensacyjny. Gdzieś na styku tych gatunków reżyser po mistrzowsku dotarł do widza, kręcąc jedną z najlepszych tego typu, po Casablance rzecz jasna, produkcji.
Pożegnanie z Afryką (1985)
Tytuł filmu zawsze wydawał mi się przewrotny. Z jednej strony główna bohaterka, a zarazem alter ego pisarki, Karen Blixen po desperackich próbach życia na Czarnym Lądzie musiała go opuścić, więc dosłownie się z nim pożegnała. Z drugiej zaś żegnała się również ze swoją największą miłością w życiu w postaci człowieka, a nie kontynentu. Z trzeciej natomiast Pożegnanie z Afryką jest zakamuflowanym stwierdzeniem, że ten wielki kraj za sprawą białego człowieka nigdy już nie będzie taki sam, zatem musimy pożegnać się z jego dotychczasową formą istnienia. Ta trzecia perspektywa staje się bardziej czytelna po lekturze książki. Film aż tak bardzo nie skupia się na rabunkowej działalności prowadzonej przez białych, ale wcale to nie oznacza, że Sydney Pollack całkowicie zrezygnował z tego typu refleksji. Skoncentrował się jednak na osobistym stosunku bohaterki do Afryki, któremu nie brak szacunku do nieznanego kraju oraz kultury ludzi w nim żyjących. Ten kobiecy świat przeciwstawiony jest męskiej, prostackiej polityce, nieszanującej i niedoceniającej zarówno kobiet (ich marzeń), jak i homeostazy Czarnego Lądu sprzed czasów białych najeźdźców. Pollack znany z niespiesznego tempa narracji w swoich produkcjach nakręcił mistrzowską adaptację, wybierając z książki Karen Blixen te wątki z osobistych przeżyć pisarki, które są najbardziej komplementarne z walką Afryki o własną tożsamość w zmieniającej się za sprawą krwiożerczych Europejczyków rzeczywistości. Zasłużony Oscar w głównej kategorii za rok 1985.
Trzy dni Kondora (1975)
Owocami regularnej współpracy Pollacka z Robertem Redfordem były wspaniałe filmy. W ogóle lata 70. dla kina sensacyjno-szpiegowskiego, jak i wojennego można uznać za złote dziesięciolecie. Z bólem to stwierdzam, ale mało która kręcona współcześnie sensacja może z nimi konkurować. Trzy dni Kondora, chociaż tak różne od książki, wcale nie potrzebują z nią spójności. Narracja prowadzona jest spokojnie, lecz z regularnie podawaną widzowi sporą dawką informacji. Z początku jedynie potęgują one tajemnicę. Główny bohater, Kondor, zdaje się zdesperowaną postacią zdolną w swojej sytuacji do wszystkiego. Nie jest jednoznaczny, co jeszcze bardziej intryguje. Atmosfera filmu jest taka, że wszystko się może zdarzyć, a scenariusz nawet w drugiej połowie opowieści zaskakuje. Niemała w tym zaleta sprawnej reżyserii, inteligentnych dialogów, no i aktorów. Max von Sydow jako morderca G. Joubert jest przerażający na równi z bardziej współczesnym nam Antonem Chigurhem, Faye Dunaway zaś jako przypadkowa ofiara, a także nieprzypadkowo z kolei wprowadzona do opowieści kobieta sprawdza się jako autentyczna podpora dla działań Kondora. To jednak najsłabszy pod względem racjonalnym element historii, zapewniający, jak to często kobiece postaci w filmach, romantyczną atmosferę, a potem nieoczekiwane bojowe wsparcie.