search
REKLAMA
Zestawienie

5 filmów, które MUSISZ obejrzeć, jeśli podobało ci się „1917”

Jacek Lubiński

31 stycznia 2020

REKLAMA

Znacie to uczucie – wychodzicie z kina tak zachwyceni i/lub zaaferowani tym, co przed chwilą obejrzeliście, że po powrocie do domu macie ochotę utrzymać atmosferę danego filmu. Albo przynajmniej obejrzeć coś zbliżonego, równie udanego co – w tym wypadku – fresk wojenny Sama Mendesa. Poniżej kilka typów, które z pewnością warto wziąć na tak zwaną drugą nóżkę. Miłego oglądania!

W potrzasku. Belfast ‘71

Na pierwszy ogień debiut Yanna Demange’a o zagubionym i osamotnionym żołnierzu brytyjskim na ulicach Belfastu. Rzecz dzieje się w tytułowym gorącym okresie XX wieku i tu również na pierwszym planie jest próba przetrwania na wrogim terenie oraz bezustanny wyścig z czasem. Całość nakręcono w brudnym, posępnym stylu charakterystycznym dla dawnego kina brytyjskiego i ma ona podobny do niego nerw, a napięcie nie raz sięga tu zenitu. W roli głównej: niezłomny Jack O’Connell. W roli drugoplanowej: ciasne uliczki irlandzkiej kości niezgody. Jest też specyficzny typ z Prometeusza, świadom tego, że tym razem gra w o wiele lepszej produkcji.

Gallipoli

Młody Mel Gibson to zawsze gwarancja dobrego kina. Tutaj w dodatku gra wraz z młodym Markiem Lee u samego młodego Petera Weira. Fabularnie sytuacja jest zbliżona do filmu Mendesa, bo i tutaj mamy dwóch żołnierzy na I wojnie światowej oraz bezsensowne rozkazy, które trzeba odwołać, zanim zostaną wykonane i zgarną śmiertelne żniwo. To jednak tylko część tej produkcji, gdzie życie w koszarach łączy się ogólnie z… bieganiem. Nie jest to jednak Forrest Gump na wojennej ścieżce. Raczej Rydwany (w morzu) ognia à la Szeregowiec Ryan. Ten swego czasu najdroższy film australijski, podobnie jak 1917, powstał na kanwie prawdziwych wydarzeń, które wcześniej można było oglądać w Tell England (1931), a po latach także w miniserii o tym samym co film Weira tytule.

Grawitacja

Produkcja Alfonso Cuaróna to taki trochę techniczno-filozoficzny poprzednik dla 1917, o zbliżonym doń zamyśle podróży bohatera (tu: Sandry Bullock). Również składa się z wielu długich ujęć, dzieje się w czasie rzeczywistym i przylepiony jest bezustannie do postaci, dla których stanowi survival w obcym, nieprzyjaznym dla nich środowisku. Ponownie czasu jest tu niewiele i trzeba się napocić, aby uniknąć śmierci i w jednym kawałku dotrzeć do domu, który w tym wypadku zyskuje iście kosmiczny, a zarazem jakże intymny wymiar. Wojny co prawda nie ma, ale dużo rzeczy wybucha i ogółem nie można się nudzić. Na deser dostajemy też metafizyczną otoczkę. I pociesznego Kowalskiego.

Ludzkie dzieci

ludzkie-dzieci

Ponownie Cuarón. Ponownie długie, skomplikowane ujęcia, w których dużo się dzieje. I ponownie duży konflikt, który bezustannie targa ludzkością po tym, jak tytułowe dzieci przestały się rodzić i wszyscy popadli w dziki szał beznadziei. Pod wieloma względami jest to dzieło dalece ciekawsze od Grawitacji. I dużo bardziej złożone od 1917. A jednocześnie ambitniejsze od obu tych produkcji, których być może w ogóle by nie było, gdyby właśnie nie ta wizja apokalipsy, będąca prawdziwym technicznym majstersztykiem oraz kinem dalekim od banałów. Z pewnością jednym z najlepszych, które powstały w XXI wieku.

Wichry namiętności

Na koniec wracamy na pola Wielkiej Wojny. Tutaj widzianej oczami Amerykanów – i tylko fragmentarycznie. Oraz głównie za sprawą Brada Pitta, który w naprawdę krwawy sposób rozprawia się z wrogami po drugiej stronie drutu kolczastego. Cała reszta to już romans, epicka opowieść o wielopokoleniowej rodzinie i smak wielkiej przygody dziejącej się wśród przepięknych plenerów Montany, której cały majestat uwiecznił kamerą John Toll (Oscar). Film to o wiele bardziej klasyczny od wszystkich pozostałych, do których tylko pozornie wydaje się przez to nie pasować. Ale nie mniej (a może nawet bardziej?) emocjonujące to dzieło, co dobrze oddaje polski tytuł (w oryginale mamy nieco mniej angażujące Legends of the Fall). Namiętny seans gwarantuje choćby wspaniała obsada i kapitalna muzyka Jamesa Hornera.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA